- Jak rozpoczęła się pani przygoda z muzyką?
- Całe dzieciństwo kojarzy mi się z muzyką, nasz dom zawsze był jej pełen. Razem oglądaliśmy koncerty muzyczne w telewizji, na półkach było mnóstwo płyt. Moi rodzice posłali mnie i mojego młodszego brata Tomka do szkół muzycznych, w których nasza miłość do muzyki się potwierdziła i jeszcze bardziej rozwinęła. Tomek gra na saksofonie i osiąga coraz większe sukcesy, a 10-letni brat Ignacy na fortepianie i też mu świetnie idzie. Ja śpiewam, gram troszkę na pianinie. Tata (Adam - przyp. red.) nigdy nie podsuwał nam instrumentów, wręcz odradzał zawód muzyka – niepewny, niestabilny. Nie odczuwaliśmy nigdy, że mamy w rodzinie sławnego tatę. Zawodowo muzyką nie zajmuje się u nas jedynie mama, która mocno trzyma za nas kciuki i dopinguje, zresztą sama pięknie śpiewa.
- Współpraca z tatą mobilizuje?
- Jak się z nim współpracuje? Dobrze i źle. Pracując z nim zawsze jestem wrzucana na głęboką wodę, występy są dla mnie wielką niewiadomą. Wiem, że on jest zawsze przygotowany, co wynika z doświadczenia scenicznego; ja nie jestem pewna, czy wiem jak zachować się w spontanicznych sytuacjach. Jednakże myślę, że praca z nim to wielka nauka i mobilizacja. Pochodzi z Tczewa, małego miasta, a grał ze światowej klasy muzykami, mogę więc czerpać z jego profesjonalizmu. Muzykuje już ponad 40 lat, ja dopiero wchodzę w ten świat. Będąc na scenie razem z tatą zawsze staram się mu dorównać i daję z siebie wszystko. Choć on gra na saksofonie, a ja śpiewam, jest w muzyce coś takiego jak wspólny język muzyczny – obycie na scenie i „ta chwila” podczas koncertu, w której tworzy się muzyka. Pewną presją jest to, że jak mam ojca profesjonalnego muzyka, ludzie więcej ode mnie wymagają. Jeszcze gorzej ma Tomek, który jest saksofonistą.
- Jak wyglądają święta wielkanocne w pani domu?
- Zawsze były rodzinne i wypełnione muzyką. Chyba najważniejsze było i jest to abyśmy byli wszyscy razem przy stole świątecznym - na uroczystym śniadaniu czy obiedzie. W tym okresie chętnie chodzimy do kościoła ze względu na wielkanocne pieśni. Świąteczne Alleluja śpiewane na radosną melodię wzbudza w naszej rodzinie radość śpiewania, również w wielogłosie.
- Pamięta Pani swój pierwszy występ na scenie?
- Podobno było to w tczewskim parku miejskim, w tzw. muszli. Miałam wówczas ok. 4 lat, jeszcze nie chodziłam do przedszkola. Odbywały się tam występy przedszkolaków z okazji pierwszego dnia wiosny. Poprosiłam mamę, aby zaprowadziła mnie na scenę, bo ja też chciałam zaśpiewać piosenkę, którą często mi śpiewała Wiosno, wiosenko. I zaśpiewałam! Był to kilkusekundowy występ, ale zawsze. Później w szkole muzycznej występowałam na akademiach, teatrzykach, wyjeżdżałam na występy do innych miast. Scena zawsze gdzieś tam w moim życiu była. Wychodząc na nią nie czuję tremy, bardziej stremowana jestem przed koncertami.
- Jaka jest wg pani kondycja muzyki jazzowej w Tczewie?
- Myślę, że nie jest najgorzej. Zarówno ja, jak i mój tata – tczewianin przecież, cieszymy się, że na nasze koncerty przychodzą nowi ludzi, starsi i młodsi. Muzyka jazzowa może być doskonałą alternatywą popkultury dla młodych ludzi. Bardzo ważne jest, aby zapoznać ludzi z tą muzyką, oni jej nie znają. Są oczywiście różne rodzaje jazzu – ten trudny, ale i lżejsza jego odmiana – bardziej popowa, elektroniczna, przystępniejsza dla niewtajemniczonych odbiorców.
- Kto jest pani muzycznym wzorem?
- Piszę pracę o Billie Holiday i jej teraz najwięcej słucham. Bardzo podoba mi się jej uczuciowość, wrażliwość. Jej serce i dusza była totalnie przepełniona muzyką, dlatego z taką łatwością przekazywała słuchaczom tak mocne impulsy. Słucham dużo radia, gdy słyszę w nim muzykę Grzegorza Ciechowskiego, zawsze zachwycam się jego twórczością. A kiedy słyszę w jego piosenkach solówki taty czuję wielką dumę.
- Czy chciałaby pani, aby młode pokolenie kontynuowało muzyczną tradycję w waszej rodzinie?
- Oczywiście, tak. Moja 3-letnia córka Zosia ma już świetny słuch, ciągnie ją do muzyki, dużo śpiewa i uwielbia tańczyć! Na koncertach czułam jak moje drugie maleństwo kopie, więc myślę, że muzyka i koncert przypadł i jemu do gustu (pani Monika jest w 8. miesiącu ciąży – przyp. red.). Można powiedzieć, że teraz śpiewam z podwójną mocą - w dwugłosie. Jeśli jednak moje dzieci wybiorą inny zawód – będę je wspierała. Poza tym mój mąż ma dobry słuch muzyczny, jest także po szkole muzycznej (grał na trąbce), a jego mama było moją rytmiczką. Geny moich dzieci mogą być silnie ukierunkowane na muzykę.
- Co wg pani ma w sobie tak magicznego - muzyka jazzowa?
- Wydaje mi się, że głębię, przestrzeń. Aby jej posłuchać i zrozumieć, trzeba się zatrzymać. Teksty zazwyczaj nie są skomplikowane, ale są poetyckie, uczuciowe. Również głos ma większą szansę być traktowany instrumentalnie. O jej wyjątkowości decyduje także żywiołowy klimat, w którym zaczęła być grana – w nastrojowych pubach, ciasnych klubach, w bliskim kontakcie wykonawcy z publicznością.
- Pani plany na przyszłość...
- Chcę ją związać z muzyką. Na moim roku na studiach są osoby, które dążą do musicalowej odmiany muzyki, inni do stylu soulowego, jeszcze inni do poezji śpiewanej. Ja ukierunkowuję się na jazz i jego odmiany i myślę że to wychodzi mi najlepiej. Na pewno chciałabym koncertować i reaktywować swój zespół. Sama piszę też teksty i muzykę. Na razie większość do szuflady... Moim marzeniem jest wydanie płyty.
Reklama
Święta wypełnione śpiewem i muzyką
TCZEW. O wielkanocnej tradycji w rodzinnym domu, magii jazzu i miłości do muzyki przekazywanej w genach rozmawiamy z Moniką Wendt - Rożnowską, wokalistką, studentką jazzu na III roku Akademii Muzycznej w Gdańsku.
- 24.04.2011 00:00 (aktualizacja 01.04.2023 12:38)

Reklama






Napisz komentarz
Komentarze