Z kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa i lekarzem medycyny Mariuszem Pycz - Pyczewskim rozmawiamy o tym, jak pasją żeglowania można zarazić dzieci i młodzież niepełnosprawną intelektualnie ze Specjalnego Ośrodka Szkolno - Wychowawczego im. Jana Pawła II w Tczewie. To dla nich Fundacja PRAMERICA z Warszawy kupiła, a potem podarowała prawdziwy jacht.
- Jaka drogę przywiodła pana do zorganizowania tej pięknej, jedynej w Polsce, społecznej akcji?
- Z zawodu jestem lekarzem Medycynę godziłem z jachtingiem, dużo pływałem na Bałtyku i Morzu Północnym. Byłem członkiem Yacht Klubu Polski, po latach przeszedłem do Gdańska, zostałem kapitanem na jachcie Portu Gdańskiego „Portowiec Gdański”. Odnosiłem sukcesy, byłem wielokrotnym rekordzistą trasy ze Świnoujścia do Gdańska, wygrywałem Regaty Heweliusza. Uczyłem młodych ludzi żeglarstwa, kilku tej trudnej sztuki nauczyłem. Niestety, w 1992 r. z powodu choroby, nie zawsze uleczalnej, musiałem przejść na rentę inwalidzką. Szukałem sobie miejsca, ponieważ schorzenie wykluczyło mnie z czynnego uprawiania zawodu. Interesuję się ratownictwem ludzi na morzu, ratownictwem jachtowym, ponoć nieźle manewruję.
- Dla szczura lądowego jachting to coś wspaniałego...
- W jachtingu, jak w teatrze – nie ma demokracji. Rada teatralna, złożona z członków związku zawodowego - sprzątaczki i trzeciego reżysera – nie może kierować zespołem. Tak samo na żaglowcu, rządzić musi kapitan, bo jak przyszkwali, trzeba wykonywać jednoznaczne rozkazy, być posłusznym, wiedzieć, jak to robić. Jachting morski to nie tylko szalona przyjemność, ale jednocześnie ogromny obowiązek. Morze nie jest po kolana, nie lubi dyletantów, bufonów, nieuków, hochsztaplerów.
- Jak doszło do pomocy dzieciom niepełnosprawnym intelektualnie z Tczewa?
- Podczas jednego z rejsów „Portowcem Gdańskim” miałem na pokładzie kobietę z dzieckiem po porażeniu mózgowym. Widziałem, jak dzieciak tymi ślepiami patrzył, jaki był zafascynowany żaglami, wodą, podróżą. Po pewnym czasie, może trzy lata temu, poproszono mnie, abym poprowadził rejs integracyjny dla osób ociemniałych. Myślałem, że to będą dzieci. Mam znajomego, też żeglarza, z południowej Polski, producenta wyrobów czekoladowych. Zwróciłem się do niego, czy by nie pomógł i nie podarował trochę czekolady dla tych dzieci. Podjechał pod nasz dom firmowy samochód, zjechał z niego widłowy wózek z paletą jakiegoś towaru i kierowca zapytał: „Gdzie mam to panu postawić?”. On mi przysłał... 107 kg czekolady! Przyszła żona, poprosiliśmy sąsiadkę, wnieśliśmy paczki do domu. Później dowiedziałem się, że w rejsie wezmą udział ludzie dorośli, z przyjaciółmi, przewodnikami, którzy razem zechcą sobie porozmawiać, pobawić się, może popić wódki. A więc słodycze, to ostatnia rzecz, jaka im się na wyjazd przyda.
Dowiedziałem się, że w Tczewie jest Specjalny Ośrodek Szkolno - Wychowawczy im. Jana Pawła II, że są ludzie, którzy wspaniale tam dla dzieci pracują, że placówka jest dobrze prowadzona. Ale ma jedną „wadę”: jest uboga. Więc zadzwoniłem do nich i zapytałem, czy mogę przyjechać, bo mam coś do przekazania. Podzieliliśmy czekoladę - po trzy sztuki do torebek, 400 porcji wyszło, wpakowaliśmy do samochodu i – do Tczewa. Był koniec października, a więc już prawie Mikołaj. Na miejscu obstąpiły nas dzieci, rozdaliśmy słodycze, zobaczyliśmy łzy w ich oczach. Miałem ćwiczenia z psychiatrii, z neurologii dziecięcej, ale tyle nieszczęścia na raz nie widziałem! Byłem zdumiony, zaskoczony, przestraszony! Nie przypuszczałem, że w klasie, gdzie jest czworo dzieci autystycznych, pracuje troje nauczycieli równocześnie. Ci wychowawcy wykazują podziwu godną cierpliwość, dobroć, poświecenie, miłość.
- Ale na tym kontakt z tczewskimi wychowankami się nie skończył?
- Dopiero się zaczął! Jak rozdałem czekoladę, pomyślałem co mogę jeszcze zrobić, żeby im się buzie na dłużej uśmiechały? Wpadłem na pomysł, że zrobię i przywiozę im trenażer – imitację jachtu – i będę uczył dzieci podstaw żeglowania. Zbudowałem z przyjaciółmi imitację pokładu, pomogli producenci. Piękna, duża rzecz powstała. Ale - moją intencją było pokazać im jak się żegluje nie tylko u nich, „na sucho”, ale zawieźć na prawdziwą przystań. Zorganizowałem więc wycieczkę na jacht „Antica”, z kapitanem jednostki Jurkiem Wąsowiczem lubimy i szanujemy się nawzajem. Od razu się zgodził. I tak przyjechało do Gdańska nad Motławę raz chyba piętnaścioro dzieci, następnego dnia – kolejna grupa. Te dzieci otworzyły po przyjeździe szeroko oczy. Przyjeżdżały z opiekunkami pociągiem, szły Drogą Królewską, wchodziły do Mariny. Na jachcie przyjęcie - jakaś herbata i coś do zjedzenia. Kapitan świetnie opowiada, sam odbudował kuter, co lata całe trwało, wszystko dzieci interesowało. Były zachwycone! I potem podpytywałem, jakie te dzieci są, co czują, co zapamiętały z Mariny? I się okazało, że w tej grupie czterdzieściorga dzieci - troje, czy czworo, nie było wcześniej ani razu w Gdańsku. Żadne z nich nie zwiedzało Mariny. Pierwszy raz wszyscy widzieli na żywo żaglowiec! Pobyt większości z nich w Gdańsku ograniczał się do tego, że szli na badanie diagnostyczne na ul. Tuwima do Poradni Zdrowia Psychicznego i wracali do Tczewa. Pomyślałem, może żeglarstwo byłoby sposobem na rewalidację szeroko pojętą. Nie każdego wychowanka, ale przynajmniej grupy, bo nie wszystkie jednostki chorobowe nadają się do tego rodzaju działań.
- Interesuje pana dziecko, które ma zaburzenie intelektualne?
- Dzieci z bardzo głębokim upośledzeniem wymagają bardzo troskliwej opieki i nie zrozumiałyby wszystkiego, ale te ze średnim – tak. Doszedłem do wniosku, że te dzieci wymagają dodatkowo troski i opieki, ponieważ są podwójnie upośledzone i nieszczęśliwe. Ze względu na ubóstwo ich rodziców – materialne i uczuciowe, bo tak się składa, że dziecko, które ma tego typu wady z tzw. inteligenckiej rodziny jest prędzej diagnozowane, wychwycone są nawet małe anomalia, aniżeli dzieci z maleńkiej miejscowości, np. w powiecie tczewskim. Poza tym, jeśli rodzice nie są wykształceni, zacofani, to osoby niepełnosprawne się chowa, bo to wstyd. Jeździłem pogotowiem w teren lata całe, widziałem dzieci w komórkach, starców w piwnicy. W domu są pieniądze na wiele spraw, ale „mamusia” otrzymane za frajer tzw. becikowe wyda na odtwarzacz dla konkubenta, żeby się nie nudził. Bywa, że mama wyłudza pieniądze od kolejnej instytucji, a nie ma na dowiezienie raz w miesiącu syna, czy córki, na konsultację do logopedy.
- A jak dzieci z Tczewa trafiły do Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS w Górkach Zachodnich?
- Zorganizowałem tam dla nich następną wycieczkę. Zarezerwowałem jacht, weszliśmy na pokład całą grupą, ale z powodu sztormu, który szalał akurat tego dnia, mogłem z nimi popłynąć tylko po kanale, nie dalej - i na silniku – dotrzeć do ujścia Wisły. Wiatr był taki, że jacht płynął w przechyle. Ale - atrakcja i radość dla dzieciaków - niesamowite. Zaraz popłynąłem z drugą grupą wychowanków. Pomógł mi mój przyjaciel, chłopak wielkiego serca i świetny kapitan, Grześ Przybylski. A w Ośrodku zaczęto mówić: „My się domagamy, żeby pan kapitan nam załatwił taki jacht”. Dzieciaki zasmakowały, one chciały pływać! Mnie zafascynowało, że wychowankowie zaczęli mieć na uwadze wspólny interes, nie tylko o sprawy związane z codzienną egzystencją. To ważne, że pomyśleli o żeglowaniu. Jak się bardzo pragnie coś zrealizować, musi się udać. Poznałem życzliwych, chętnych do pomocy, ludzi. Marek Czaja, ogromnej klasy człowiek, z ciepłem, życzliwością podchodzi do dzieciaków, nie boi się wyzwań. Zawsze, jak trzeba, potrafi samochód do przewozu wychowanków do Gdańska i z powrotem, jak to się mówi „wyrwać”. Dyr. SOSW Wojciech Rinc, trochę taki w cieniu, a skuteczny i pomocny, inteligentny menadżer.
- Wypadki potoczyły się dalej...
- Zaczęliśmy jeździć wczesną wiosną do Narodowego Centrum Żeglarstwa i pomagaliśmy w przygotowaniu jachtów do sezonu. A ja już zacząłem - po cichu - szukać jachtu. Najlepszy byłby duży, żeby mógł zmieścić naraz dziesięcioro dzieci. Ale zdałem sobie sprawę, że nie dam rady. Znalazłem w końcu mały jachcik holenderskiej budowy, bardzo solidny, dobrze zbudowany. Prosty, nie specjalnie zniszczony, przywieziony przez kogoś, ma chyba 30 lat, za grosze kupiony. Stał na jeziorze w Morągu. Najpierw pojechałem sam, potem - z dziećmi, oglądaliśmy jacht. No! Jak się miał nie podobać, skoro pan kapitan powiedział, że to może być ich jacht?!
- I pan kapitan znalazł pieniądze?
- Dotarłem do sponsorów. Chodziłem, dzwoniłem, pisałem, w każdy dostępny sposób starałem się dotrzeć do osób mogących wesprzeć akcję. Decydował przypadek. Szukając jakiegoś okucia, wpadła mi w ręce reklama z nazwą Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji PRAMERICA. Okazało się, że firma jest agendą ogromnego koncernu amerykańskiego. Zadzwoniłem, poprosiłem o kogoś z marketingu i zapytałem: „Czy byście państwo w to nie weszli?”. Usłyszałem: „Proszę wysłać maila”. Za kilka dni zadzwonił telefon, ten sam pracownik, nie pytając o kwotę, powiedział: „My w to wchodzimy!”. Warto wspomnieć, kto zacz! Był to Szef Działu Marketingu PRAMERICA, człowiek stosunkowo młody. Mają FUNDACJĘ PRAMERICA, no i przekazali na konto Fundacji Stowarzyszenia na rzecz Szkolnictwa Specjalnego z Tczewa pieniądze. Kupiłem ten jacht! Zostało jeszcze na jego transport z Morąga do Górek Zachodnich.
- Ale potrzebny był chyba remont jachtu...
- Tak. Nie miałem olinowania, poprzednie było beznadziejne, zniszczone. Potrzebne były nowe okucia. I znajdowali się sponsorzy, którzy wszystko co potrzeba, po kolei, dawali. Lin stalowych na bębnie dostałem tyle, że zostało na pół drugiego jachtu. Złożyłem jacht z moim przyjacielem, świetnym stolarzem, trochę szkutnikiem, moim załogantem, Felkiem Drobką. On włożył ogromną pracę w jacht. Bo ja wiem, co trzeba zrobić, ale brakuje mi sił. Dzieciaki przyjeżdżały z Tczewa pomagać. Czyściły, malowały jak umiały, z poświęceniem, radością. Po remoncie jacht jest jak nowy.
- I tak 29 czerwca 2011 r. na terenie Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS w Górkach Zachodnich odbyło się uroczyste przekazanie, chrzest i podniesienie bandery jachtu PRAMERICA Stowarzyszeniu na rzecz Szkolnictwa Specjalnego w Tczewie...
- Trzeba było widzieć buzie tych dzieci - dumne, szczęśliwe. Bo to ich jacht! Nieważne, że nieduży. Własny! Mała jednostka spełni olbrzymią rolę w propagowaniu idei żeglarstwa bez barier. Będzie służyła dzieciom i młodzieży niepełnosprawnej. Chcę z wychowankami pływać, chcę ich uczyć. Zamierzam jacht wyposażyć jeszcze bardziej. Mam wielką satysfakcję, bo nikt w Europie nie zrobił tego, co ja z dzieciakami niepełnosprawnymi intelektualnie z Tczewa, nie rozpoczął nauki żeglowania od podstaw i nie doszedł do jachtu. Będę pomagał dalej, jako wolontariusz. Znajdę instruktora, szkoła musi się starać o pieniądze na jego opłacenie. Domyślam się, że mogą być z tym problemy... Teraz trwają wakacje, na początku września wychowankowie zaczną systematycznie korzystać z łódki. Jedna grupa pojedzie na remonty zimowe łodzi, druga weźmie udział w zajęciach z węzłów i takielunku, a trzecia przyszykuje się do pływania. One już mają harmonogram na 10 lat! Zobaczymy, jak to przyjmą. Ale - jest jeszcze jeden problem. Na tę jednostkę może wsiąść 5 osób – trójka dzieci na specjalnych smyczach i dwoje dorosłych żeglarzy do obsługi. A ja powinienem posadzić na pokład na raz dziewięcioro dzieci. Więc myślę o większym jachcie.
- Chce pan kupić jeszcze jeden jacht!?
- Nie, jest inne rozwiązanie. Nowy kadłub, już mam upatrzony. I zamierzam wybudować na tym kadłubie to, co chcę! Jestem po wstępnej rozmowie i myślę, że znajdę sponsorów, którzy kupią ten kadłub i powstanie większy jacht, oceaniczny, specjalnie przystosowany dla dzieciaków na wózkach, z porażeniami, z odpowiednim wyposażeniem pokładu, takielunkiem, układem toalet i innymi szczegółami. Nie jest to prosta sprawa, a ja czasu już mam niewiele. Biologia jest nieubłagana.
- Stale pan marzy, chce zrobić jeszcze więcej...
- Tak. A teraz, kiedy tczewskie dzieci z Ośrodka mają swój prawdziwy jacht i będą żeglować, zamierzam zarazić tą pasją dzieci upośledzone przez los przebywające w innych podobnych ośrodkach w Polsce. Stworzę zespół, będziemy jeździć do dzieciaków z niepełnosprawnością intelektualną, ktoś z gitarą będzie śpiewał szanty. Poprowadzimy zajęcia, np. o wiązaniu węzłów, budowie jachtu. Przekażemy i opowiemy wszystko to, co z żeglarstwem związane i może być ciekawe w zimie dla dziecka.
Morze nie jest po kolana, nie lubi dyletantów, bufonów, nieuków, hochsztaplerów
POMORZE. - W jachtingu, jak w teatrze – nie ma demokracji. Rada teatralna, złożona z członków związku zawodowego - sprzątaczki i trzeciego reżysera – nie może kierować zespołem. Tak samo na żaglowcu, rządzić musi kapitan, bo jak "przyszkwali", trzeba wykonywać jednoznaczne rozkazy, być posłusznym, wiedzieć, jak to robić.
- 20.07.2011 00:00 (aktualizacja 17.07.2023 07:34)

Reklama








Napisz komentarz
Komentarze