Pan Lucjusz Czaja ma 80 lat. Pamięć ma wciąż dobrą, choć wiele szczegółów przez lata gdzieś uciekło. Jego wspomnienia to przykład tragicznych wojennych losów wielu pomorskich rodzin.
Na słabej glebie
Jan Czaja (ur. 1889 r.) podczas I wojny światowej walczył w armii pruskiej. Ciężko ranny podczas działań wojennych do końca życia chorował.
- Zanim ojciec ożenił się z mamą musiał otrzymać zgodę babci, bo inaczej ślubu by nie było – wspomina 80-letni Lucjusz Czaja. - Takie to wtedy były czasy. Razem ze starszym bratem i siostrą mieszkaliśmy w Płochocinku (pow. świecki), gdzie rodzice dzierżawili gospodarstwo rolne. Mieliśmy 10 hektarów, ale bardzo słabej gleby, piątej klasy.
W 1925 r. Jan Czaja zrzekł się obywatelstwa niemieckiego i wystąpił do starosty gniewskiego o przyznanie obywatelstwa polskiego. Urzędnicy potwierdzili, że Czaja przedstawił dowody pochodzenia polskiego i starosta wręczył mu 7 grudnia 1925 r. akt uznania obywatelstwa.
- Znajomi Niemcy mówili potem ojcu, że zmiana obywatelstwa była błędem: „Johann, gdybyś tego nie zrobił, to byś dostał duże gospodarstwo” - mówi pan Lucjusz.
Wydany przez sąsiada
Tymczasem wybuchła kolejna wojna i Pomorze zostało włączone do III Rzeszy.
- Ojciec raczej nie angażował się w nielegalne wówczas działania, ale wiem, że pomagał trzem ukrywającym się Rosjanom, którzy zbiegli z lagru – opowiada Lucjusz Czaja. - Choć sami mieliśmy mało do jedzenia, to się dzielił z nimi chlebem.
Nasz rozmówca nie zna okoliczności, które doprowadziły do tego, że ich niemiecki sąsiad poinformował niemiecką policję, iż Jan Czaja zmienił obywatelstwo. Na początku 1944 r. został wezwany do siedziby Gestapo w pobliskim Warlubiu i aresztowany. Przesłuchujący go żandarmi oskarżali go m. in. o pomoc partyzantom.
- Sprowadzili fałszywych świadków, jakąś kobietę, która łamaną niemczyzną kłamała w żywe oczy – relacjonuje pan Lucjusz. - Ojciec, który doskonale znał język niemiecki, ponoć chciał ją uderzyć za te kłamstwa, ale gestapowcy go powstrzymali.
Grobu nie ma...
Jan Czaja został skazany na obóz koncentracyjny. Wysłano go do Stutthofu.
- To były dla nas straszne chwile – mówi łamiącym się głosem Lucjusz Czaja. - Nie pamiętam, czy mama czyniła jakieś starania o zwolnienie ojca. Ojciec wysłał z obozu chyba cztery listy. W jednym prosił o brzytew, ale to pewnie jakiś strażnik kazał mu tak napisać, bo sam ją chciał. Raz mama postarała się o mąkę i zrobiła dla taty babkę. Potem przyszedł akt zgonu... Mama, gdy go otrzymała, zemdlała i rozbiła głowę. Oczy jej zachodziły krwią. Wojskowi lekarze stwierdzili, że musi mieć pękniętą czaszkę i zrobili jej w szpitalu na ul. Łąkowej w Gdańsku trepanację.
Jako przyczynę śmierci Jana Czaji, która nastąpiła 28 maja 1944 r., podano zakażenie rany na ręce. Ciało spalono w krematorium.
- Nawet nie mogliśmy zrobić tacie normalnego pogrzebu. Można było pisać prośbę o prochy, ale nasz proboszcz, ks. kanonik Jan Stryczek, powiedział, że Niemcy pewnie przyślą jakiś inny popiół. Był tylko symboliczny pogrzeb w kościele. Ale grobu nie ma.
Pukanie po pomoc
Nasz rozmówca wspomina jeszcze o przymusowej pracy w niemieckim gospodarstwie w Płochocinie.
- Pracowałem tam dwa lata, od stycznia 1943 r. do grudnia 1944 r. - opowiada pan Lucjusz. - Miałem wtedy 13 lat. Pomagałem w pracach rolnych, a zimą podawałem dachówki. Odmroziłem sobie wtedy ręce. Mam z nimi kłopoty do dzisiaj. Pamiętam jak gospodarz wydzierał się na nas, żeby ci „leniwi Polacy” szybciej pracowali.
Zimą 1945 r. do domu Czajów ktoś zapukał.
- To była Żydówka – mówi pan Lucjusz. - Ukrywała się po jakiś chlewach, miała mocno odmrożone nogi. Mama kazała mi pobiec do babci po maść na rany. Nogi udało się trochę podleczyć, ale mocno płynęła z nich ropa. Prosiła nas o pomoc. Nie mogliśmy jej zatrzymać u siebie, bo sprzeciwiła się temu jedna osoba z naszej rodziny. Dzisiaj nie chcę już do tego wracać, ale ta osoba zachowała się strasznie. Mamie udało się dogadać z sąsiadem, który przez cztery dni ukrywał tę kobietę. Kiedyś my schowaliśmy jego świniaka z nielegalnego uboju, to teraz on nam się odwdzięczył. Front był już blisko, pod Grudziądzem, więc po tych czterech dniach pojawili się w naszej wsi Rosjanie. Żydówkę zabrali ze sobą. Nie wiemy, jak się nazywała, ale pamiętam, że pochodziła z Węgier. Dogadywała się z nami po polsku.
Wydany przez sąsiada, grobu nie ma...
POMORZE. Johann, zrobiłeś błąd... Zamknięty w obozie koncentracyjnym Stutthof za zmianę obywatelstwa. O swoim ojcu – ofierze Stutthofu, pomocy węgierskiej Żydówce i pracy przymusowej w niemieckim gospodarstwie opowiada mieszkaniec Pelplina Lucjusz Czaja.
- 05.09.2011 09:35 (aktualizacja 01.04.2023 12:35)

Reklama






Napisz komentarz
Komentarze