Coś, co można nazwać duchem świąt, magią, czy po prostu piękną tradycją rodzinnych świąt. Taką, która ma w sobie prawdę, szczerość, radość, która pozwala wierzyć. Nie ma miejsca na udawanie, na oczekiwanie nie tego, co należy: święta to nie prezenty. To właśnie tamto nieuchwytne „coś”, ten duch, ta prawda. Ciężkie czasy-lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte-to prawda. Czy odczuliśmy to? Nie. Czy cierpieliśmy, bo prezenty były skromne, a jedzenie prawdziwe, polskie, domowe, na które produkty kombinował każdy, by mieć rarytasy na święta? Nie. Czy czegoś nam brakowało? Nie. Teraz to wiem: mieliśmy wszystko: rodzinę, miłość, niespodziankę, gwiazdora, w którego wcielał się dziadek Janek, piękne wspólne kolędowanie, oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, by zasiąść do pysznej kolacji. Kolacji z rybami, barszczem, którego serdecznie nie znosiłam (mój dziadek zresztą też nie, i podobno miałam to po nim), moją ukochaną robioną przez babcię sałatką i jej cudowny sernik.
Na zdjęciach wszyscy są tacy radośni…
Mój ojciec wówczas był wesołym człowiekiem, zawsze podczas tych spotkać wigilijnych spierał się ze swoim drugim bratem, kto jest najlepszym synkiem swojej mamy. Jako dziecko chodziłam z mamą i ojcem oglądać szopkę do kościoła, wysłuchiwać dlaczego jednego dnia w żłobki nie ma Jezuska, co bardzo mnie intrygowało. Podczas gdy następnego dnia rano pojawiał się w niej już nowonarodzony. Jeszcze w święta mężczyźni z mojej rodziny zabierali dzieciaki na sanki do parku. Tak, wówczas śniegu także nigdy nie brakowało. Wujek robił mnóstwo zdjęć, dzisiaj oglądam je z dużymi emocjami. Wszyscy na nim są tacy radośni, młodzi. I mój ojciec…
Ojciec, który nigdy nie wylewał za kołnierz. Lubił pić, a potem picie polubiło jego. A właściwie pokochało. Tak bardzo, że nie pozwoliło mu bardziej kochać nic i nikogo innego. Życie z ojcem alkoholikiem-klasyka i koszmar. Ale nigdy mnie nie uderzył. Nie miałby za co-byłam bardzo dobrym uczniem i grzecznym dzieckiem, ale alkoholik ma różne „jazdy”. Ojciec też je miał: awantury, wyzwiska, przepijanie pieniędzy i wynoszenie rzeczy z domu, by mieć na picie. W końcu decyzja o rozwodzie. Ulga? Z jednej strony tak, bo był spokój. Z drugiej dziwne poczucie dziecka, że trzeba ojcu pomagać, bo jak był trzeźwy, był super: cichy, mądry, kochający książki, jakby nieśmiały. Pijany: wesoły, opryskliwy, awanturujący się, nieprzewidywalny i nieodpowiedzialny. Jak każdy alkoholik.
Rosłam wraz z poczuciem konieczności pomocy ojcu
To jakieś dziwne poczucie obowiązku za kogoś, od kogo nie dostałam nic. Alkoholik nie myśli o nikim, nie troszczy się o nic innego poza jedną rzeczą-mieć alkohol. Wszystko na co gdzieś zapracował, szło na ten cel. Pamiętam jedną gwiazdkę w domu, gdy mama czekała na ojca, który obiecał, że przyniesie pieniądze na święta, bo miał otrzymać pensję. Otrzymał, ale do domu doniósł niewiele. Mama była zrozpaczona, wkurzona no i kolejna z miliona awantur. Zero świąt. Byłam u babci jednej i drugiej, jak zwykle. Ale do domu nie chciało się wracać.
Potem w dorosłym życiu, gdy zabrakło nie tylko dziadka, ale i babci Heli, dla której ojciec był synem, za którego czuła się odpowiedzialna do końca swojego życia, ojciec popadł w uzależnienie zupełnie. Nie musiał w zasadzie całe życie o nic się martwić: zawsze babcia dbała o to, by miał ciepło w domu, był najedzony, czysty, ubrany. Nie martwił się o mnie, o siebie, o babcię, o cokolwiek i kogokolwiek.

Czy chciał się leczyć?
Raz zgodził się pojechać do szpitala na odwyk. Byłam strasznie dumna z niego i pomagałam jak mogłam, niemal codziennie jeździłam do niego, kupowałam papierosy, jakieś smakołyki, gazety. Wytrzymał tydzień. Zwiał, stwierdziwszy, że z wariatami siedzieć nie będzie. Już byłam pewna, że to się nigdy nie skończy. Opiekę nad nim przejęła jego siostra. Która po trudnej opiece nad swoją mamą, do końca, przejęła odpowiedzialność za swojego brata. A ja? Zawsze byłam gdzieś w jego pobliżu, w pobliżu mojego ojca. Nie potrafiłam go wykreślić ze swojego życia. Czy się go wstydziłam, ukrywałam to, że mam ojca alkoholika? A po co? Taki był fakt. Gdy ktoś widział mnie „na mieście” gdy stałam i z nim rozmawiałam, a on czasem wyglądał jak menel – nie wierzył, że to mój ojciec. Ale to był mój ojciec. A Ojca się nie wybiera. I to ciągłe jego pytanie, czy napotkanego, czy jak wpadałam do niego do mieszkania: „masz dwa złote?” Nigdy mi się nie przelewało, ale jakieś tam drobne zawsze dla niego miałam przygotowane, mimo, że wiedziałam, że czasem to na picie. Jedzenie mu przywoziłam, jakieś prezenty, ubrania. Cieszyłam się, że mogę zrobić mu przyjemność, coś dać (chociaż całe utrzymanie go spoczywało na brakach cioci). Chciałam, by to on był ze mnie dumny, gdy kupiłam swój pierwszy stary samochód, czy mieszkanie. Żeby wiedział, że nie musi się martwić o mnie. Dziwne? Tak mają dzieci alkoholików. Nawet jest nazwa takiego syndromu: DDA. Zrozumiałam w końcu, że tak jak jego picie nie jest moją winą, tak samo, to, że on nie może sobie z tym poradzić i mimo pomocy, nie skończy z tym – też nie jest moja winą. Czy byłam kiedykolwiek zła na niego, że w sumie nie mam nic od niego, że zamiast startu w życiu, miałam ojca, który mi to życie utrudnił? Nie. Dziwne? Może. To nie ma już teraz żadnego znaczenia.
A święta?
Zapraszałam go do nas - gdy mieszkałam z moja mamą, kiedyś jeszcze wpadał, a potem chodził do swojej siostry. Od jakiegoś czasu to wyłącznie ja przychodziłam do niego z prezentem i prowiantem. Wstydził się, że nie miał dla nikogo prezentów, więc nie chciał nigdzie wychodzić. Tak to widziałam.
Cieszył się gdy przychodziłam, a ja cieszyłam się mogąc dać mu jakiś fajny prezent i wykładałam smakołyki, które ojciec z zapałem skubał.
I tak chciałam, by było zawsze. Rzadko chorował, raz w życiu coś sobie złamał, dbałam o niego pod tym względem, wówczas potrafił nie pić. Tygodniami. Niestety wracał do nałogu.
Święta 2015 roku, tegoroczne. Za chwilę Wigilia. Ja już nie pojadę do mojego ojca z prezentem ani smakołykami. Został pobity na śmierć w swoim mieszkaniu.










Napisz komentarz
Komentarze