Ukończyłem właśnie 11 lat.
Dla nas, żyjących w tamtych czasach, młodych i starych, to bohaterstwo
Od roku mieszkaliśmy w Łodzi, gdzie ojciec, po długim okresie bezrobocia, otrzymał dobrą posadę. Od miesięcy narastały nastroje wojenne. Nawet my, dzieci, obserwowaliśmy pogorszenie stosunków między Polakami i Niemcami, których w Łodzi było sporo. Oto np. zjawia się na podwórku kolega, z którym grywaliśmy w piłkę. „Cześć Jurek” – wołam do niego, a on na to: „Jestem Georg!” Takich przykładów było więcej. Na koniec, 1 września 1939 r., o świcie, pojawiły się samoloty. Leciały wysoko, prawie ich nie było widać, ale ten dźwięk, rodzaj pomruku śmigłowych silników, do dziś powoduje, że cierpnie mi skóra. Radio donosiło: „Dziś rano, o 4.45 oddziały niemieckie zaatakowały polską placówkę na Westerplatte.” Westerplatte? Gdzie to jest? Sięgam po ulubiony atlas i znajduję: w Gdańsku, w Nowym Porcie.
Następne dni przynosiły wiadomości o walkach i szybkim posuwaniu się Wehrmachtu w głąb kraju. Przez tydzień towarzyszyła im informacja: Westerplatte broni się. Załoga odpiera ataki nieprzyjaciela. I nawet, gdy na miasto spadły pierwsze bomby (w Łodzi niewielkie), opór bohaterskich obrońców składnicy w gdańskim porcie dawał nadzieję, że jednak się obronimy, a nawała nowych Hunów będzie zatrzymana. Dzisiaj łatwo niektórym wygłaszać krytyczne sądy o bezsensowności obrony Westerplatte, czy Powstania Warszawskiego (ostatnio jeden ze stołecznych „mędrców” nazwał je „hucpą”!!), ale dla nas, żyjących w tamtych czasach, młodych i starych, to bohaterstwo, nawet jeśli skazane na przegraną, podsycało wolę walki z wrogiem i – mimo porażek – dawało pewność ostatecznego zwycięstwa.
Apel bosmana gdańskiego portu, Talagi, o ratowanie Wartowni nr 1
Efektem tego zwycięstwa, co prawda dla Polaków zmarnowanego przez oddanie nas komunistom, było, że po maturze przyjechałem na studia do Gdańska. Miałem niejedną okazję, by odwiedzić Westerplatte. Niezagospodarowane, tylko częściowo dostępne, było dla mnie zawsze czymś w rodzaju sanktuarium. Skończyłem studia, zacząłem pracę naukową i dydaktyczną na Politechnice, rozpocząłem życie rodzinne. Przyszedł czas na aktywność społeczną w Gdańskiej Komisji Ochrony Zabytków PTTK. Razem z kolegami opracowywaliśmy program dalszej odbudowy zabytków i ratowania tych, którym groziła rozbiórka. Organizowaliśmy wystawy starych zdjęć i dokumentacji. Nasze idee publikowaliśmy w drukowanym na powielaczu biuletynie. Coraz częściej zdarzało się, że alarmowano nas o powstających zagrożeniach. I oto wiosną 1966 r. skontaktował się z nami bosman gdańskiego portu Talaga (imienia niestety nie pamiętam) z apelem o ratowanie Wartowni nr 1 na Westerplatte, jak wówczas sądziliśmy jedynej zachowanej (dziś wiemy, że przetrwała także na terenie wojskowym Wartownia nr 4). Jak się dowiedzieliśmy, w związku z poszerzaniem Kanału Portowego przeprowadzono tor kolejowy dokładnie przez Wartownię, która ma być wysadzona w powietrze. Bosman opóźniał eksplozję pod pretekstem, że zagrozi ruchowi statków, ale to już nie skutkowało. Postanowiliśmy poruszyć niebo i ziemię, byle uratować Wartownię. Jedyną możliwością było przesunięcie. Działaliśmy dwutorowo. Wiedzieliśmy, że sami mamy za małą siłę przebicia, by zmienić decyzję władz, więc udaliśmy się do profesora (późniejszego rektora) Politechniki Gdańskiej, Stanisława Rydlewskiego, który uznał przesunięcie za możliwe i przyrzekł opracowanie ekspertyzy (z czego się zresztą nie wywiązał). Z drugiej strony wykorzystaliśmy wizytę ustosunkowanego pisarza, płk Zbigniewa Załuskiego, który obiecał interwencję w Radzie Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa w Warszawie.
Dobrze. Przesuniemy wam tę ruinę!
I rzeczywiście, otrzymaliśmy zgodę, pod warunkiem zgody miejscowych władz. Tak „uzbrojeni” wystaraliśmy się o audiencję u Przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej (tak się to wówczas nazywało), Piotra Stolarka. Przebieg rozmowy, nieraz już przeze mnie relacjonowany, był burzliwy. Dygnitarz przekonywał, że Wartownia przetrwa … na pocztówkach (!), a obok powstaje przecież pomnik, przed którym statki będą salutować banderą. „Sam tow. Spychalski stwierdził, że przesunięcie jest niemożliwe” – oświadczył. My podkreślaliśmy wartość Wartowni jako autentycznej pamiątki, na której ścianach widać ślady pocisków z 1939 r. Powoływaliśmy się na naszych specjalistów, którzy uznali operację za możliwą. Znużony sporem wojewoda zaproponował w końcu, żebyśmy jechali do Warszawy. Jeżeli tam się zgodzą, to on wyrazi zgodę na przesunięcie. Gdy się dowiedział, że jest akurat odwrotnie: to Warszawa uzależnia akcję od jego zgody, natychmiast zadzwonił do stolicy, żeby sprawdzić czy mówimy prawdę. W czasie rozmowy mina rzedła mu coraz bardziej. W końcu powiedział „tak” i odwiesił słuchawkę. Wściekły wstał od biurka i chodząc po gabinecie wykrzykiwał: „Zawsze to samo warcholstwo! Najpierw wszyscy się zgadzają…” – tu wtrąciłem: „bo są zastraszeni”, na co zaczął tupać nogami i krzyczeć: „nieprawda! Nie są zastraszeni!!” – poczym kontynuował: „Wszyscy się zgadzają, a potem krzyk się podnosi, że w Warszawie słychać!” Na koniec wyrzekł sakramentalne słowa: „Dobrze. Róbcie sobie tę ekspertyzę. Przesuniemy wam tę ruinę!” Główną przeszkodę pokonaliśmy, ale trzeba było jeszcze przekonać jednego z projektantów otoczenia wznoszonego właśnie pomnika „Obrońców Wybrzeża”, co też nie było łatwe.
Nigdy nie zapomnę, jak cieszyli się Westerplatczycy, których żyło jeszcze ponad stu.
Projektant ustąpił dopiero, gdy go zapytałem: „Czy Pan na pewno jest Polakiem?”
Zaczęły się przygotowania, opracowanie projektu, zapewnienie pomocy pracowników Stoczni Gdańskiej, mających doświadczenie w przesuwaniu wielkich mas. Całą operację zaprojektował i kierował jej przeprowadzeniem niezmordowany inż. Aleksander Ślusarz. Nadszedł historyczny dzień 7 marca 1967 r. Nie obyło się bez nerwów. Włączono silniki, liny się napięły, a ważąca 400 t. wartownia, podwieszona do ustawionej na szynach konstrukcji nośnej, ani drgnie! Wyłączono silniki, coś poprawiono i za drugim razem się udało! Powolutku, krok za krokiem bezcenny obiekt pokonał 78 m i zatrzymał się na nowym miejscu. Wartownia została uratowana! Radości nie było końca. Nigdy nie zapomnę, jak cieszyli się Westerplatczycy, których żyło jeszcze ponad stu. Ale władze nie dały za wygraną. Po jakimś czasie, pod sfabrykowanym pretekstem, inż. Ślusarz znalazł się w więzieniu, gdzie przesiedział 4 lata! Na krócej zamknięto jeszcze jednego z naszych członków, a innego, dyrektora jednego z gdańskich przedsiębiorstw, zmuszono do przejścia na emeryturę. Zgodnie z zamierzeniami w Wartowni powstała placówka muzealna, ale kierowniczką mianowano „swojego człowieka” – byłą major M.O.
Dzisiaj ten drugi „bój o Westerplatte” jest już tylko wspomnieniem. Pozostaje refleksja, dotycząca postępowania ówczesnych władz przeświadczonych o własnej nieomylności. Czy tylko ówczesnych? Czy nie zdarza się to (niektórym) i dziś?







Napisz komentarz
Komentarze