Warszawa nad ranem jest senna i cicha. Zupełnie odbiega od wizji gwarnego, niezasypiającego miasta. Chyba i ona przyjęła żałobę.
Wyruszyłyśmy z Gdańska o 22. W samochodzie niewiele rozmawiało się na temat tragedii. Może dlatego, że mijający tydzień zaserwował nam taką dawkę strasznych wiadomości, że w drodze wolałyśmy nie stwarzać ciężkiej atmosfery. Podróż mijała spokojnie, czasem przerywana rozmowami, śmiechem. Nie chciałyśmy całkowicie zatracać się w smutku. A może po prostu nie chciałyśmy tego okazywać.
Około 3 w nocy samochód zaparkował na ulicy Zakroczymskiej. Stamtąd droga do Pałacu Prezydenckiego wydawała się krótka. Pomimo błądzenia, na miejscu znalazłyśmy się dość szybko. Im bliżej było do celu, tym bardziej zaskakujące było, że nie widać tych zapowiadanych kolejek. Przed wyjazdem zastanawiałam się jak wygląda kolejka, w której stoi się osiem godzin, jak długa musi być. Nikt z obecnych wówczas się o tym nie przekonał.
Wszędzie było pełno policji. Samochody policyjne i funkcjonariusze z każdej strony. Jeden z mundurowych dość niegrzecznie poinformował nas, że „trzeba było przyjść dwadzieścia minut wcześniej, bo teraz wejście do Pałacu zostało zamknięte do odwołania”. Trzeba było nie jechać przez pół nocy z Gdańska.
Przed Pałacem Namiestnikowskim zebrał się tłum ludzi, jednak nie tak liczny jak zapowiadano. Noc była dość chłodna, ale morze zniczy prócz swej oczywistej funkcji spełniało również funkcję grzewczą. Swoją drogą, to straszne. Ludzie zebrani na dziedzińcu łaknęli tego nietrwałego ciepła, a ci, którym to ciepło przyniesiono, już nigdy go nie odczują.
Czekanie się nie dłużyło. Tłum przestał być tłumem, a zaczął być wspólnotą. Nieznani sobie ludzie rozmawiali ze sobą, wymiana słów przychodziła łatwo. Pamiętam krótką rozmowę z pewną panią. Zaskakujące jak lekka i swobodna może być rozmowa dwojga obcych sobie ludzi. Czuło się jedność, podobne emocje.
Wyczekiwanie na ponowne otworzenie drzwi Pałacu Prezydenckiego trwało około godzinę. Ta przerwa spowodowana była przetransportowaniem z Pałacu trumny z ciałem Aleksandra Szczygły. Dlaczego po śmierci człowiek przestaje być nazywany człowiekiem, a zaczyna ciałem?
Ruszyliśmy wszyscy. Nie minęło pięć minut, gdy cała nasza grupka znalazła się u wrót siedziby prezydenta. Pilnował ich dostojny żołnierz. Nie wiem czemu wzbudził mój lęk. Jednak szybsze bicie serca nie było spowodowane ani jego posągową miną ani tempem kroków. Te kilka minut zbliżało nas do odkrycia prawdy, do upewnienia się, do świadomości.
Tuż za pomnikiem księcia Józefa Poniatowskiego leżały kwiaty, całe łany kwiatów, całe florystyczne połacie. Na telebimie widać było ludzi, którzy właśnie oddawali cześć parze prezydenckiej. Powaga i skupienie. Szlochanie i smutek. Jedna wielka emocja.
Nie spodziewałam się, że taki widok ujrzę za drzwiami Pałacu Prezydenckiego. Nie spodziewałam się takich emocji. To, co wcześniej można było zobaczyć w telewizji, było tylko ciągiem kolejnych obrazów. Poruszających, ale obrazów, które nie budziły innych emocji niż jakieś potworne niedowierzanie. Zbyt okrutnych by mogły mieć rację bytu.
Drzwi Pałacu prowadziły do jakiejś innej rzeczywistości. Zachowane w mojej pamięci obrazy stąd są tragiczne i chaotyczne. Ten chaos wynikał z niemożności ogarnięcia tragedii jedną spójną myślą. Z Sieni Wielkiej droga, opatrzona zdjęciami tragicznie zmarłych, prowadziła do Sali Hetmańskiej. Tam widok siedmiu trumien współpracowników prezydenta pozbawiał słów. Pierwsze strużki łez. Niecodzienny, szokujący widok. A pomyśleć, że takich trumien będzie łącznie dziewięćdziesiąt sześć.
Klatka schodowa prowadziła do sali zwanej Antyszambrą, czyli tzw. pokoju powitań. Jakże nieodpowiednia nazwa. Przecież wszyscy zmierzaliśmy by się pożegnać. Chyba nikt nie dostrzegał piękna gmachu, w jakim się znaleźliśmy. Wszyscy kroczyliśmy jedną drogą. Drogą, która jednocześnie była celem.
Nie było czasu by zastanowić się i przystanąć przed wejściem do Sali Kolumnowej. Tam każdy odkrywał prawdę. Od trumien Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki Marii nie dzieliła już szybka telewizora. Wszystko było okrutnie prawdziwe. Nie zdążyłam dostrzec zachowania innych osób tam obecnych. Byłam zbyt daleko.
Jakie słowa mówi się w ostatnim pożegnaniu? Czy mogą one w ogóle mieć jakiś sens, podczas całej emocjonalnej lawiny, która spada wówczas na umysł? Tłumaczę sobie do dziś, że to nie one były najważniejsze, ale sama obecność. I dziś już wiem czym jest katharsis.
Dalej był już tylko powrót. Droga do samochodu była dłuższa niż w poprzednią stronę. W aucie nie było już tak słychać naszych optymistycznych szczebiotów. Atmosfera nie była ciężka. Było normalnie, ale z jakimś mniejszym lub większym dodatkiem powagi.
Trasa powrotna była senna. Tak senna i cicha jak Warszawa jest nad ranem.
Reklama
Droga do zrozumienia
Nie spodziewałam się, że taki widok ujrzę za drzwiami Pałacu Prezydenckiego. Nie spodziewałam się takich emocji. To, co wcześniej można było zobaczyć w telewizji, było tylko ciągiem kolejnych obrazów. Poruszających, ale obrazów, które nie budziły innych emocji niż jakieś potworne niedowierzanie. Zbyt okrutnych by mogły mieć rację bytu.
- 20.04.2010 00:00 (aktualizacja 01.04.2023 12:34)

Reklama













Napisz komentarz
Komentarze