sobota, 13 grudnia 2025 23:32
Reklama

Gdańsk 1945 - cena wyzwolenia: Za fasadą blasku i chwały

GDAŃSK. W 1945 r. na ołtarzu wojny legł również Gdańsk. Nadszedł czas wyzwolenia i ,,zapłaty” dla miasta ,,od którego rozpoczęła się wojna”. Za fasadą blasku i chwały wielu z pomników znajdują się niejednokrotnie zdarzenia tragiczne.
    Powojenna literatura i filmy poświęcone ostatniej wojnie dostarczyły przez lata wielu przykładów bohaterskich walk i ofiar żołnierzy niosących wyzwolenie. Nie kwestionuję też tego. Pragnę jedynie wskazać, że za fasadą blasku i chwały wielu z pomników znajdują się niejednokrotnie zdarzenia tragiczne. Taki był to jednak czas. W apokaliptycznym wirze wojny cienka linia pomiędzy dobrem a złem ulegała często zatarciu. W obie strony przechodzono ją zbyt łatwo. Winę za to ponoszą przede wszystkim, ci którzy tę wojnę rozpętali.
 
    W 1945 r. na ołtarzu wojny legł również Gdańsk. Nadszedł czas wyzwolenia i ,,zapłaty” dla miasta: ,,od którego rozpoczęła się wojna”. Te chwile pozostały niezatarte do końca życia dla przebywającej tu ludności cywilnej. To do ich wspomnień się przede wszystkim odniosę. Eugenia Meirowska, Magdalena Meller i Henryk Chudacz to troje młodych osób w 1945 r. Gdańszczanie polskiego pochodzenia, wraz z rodzinami przeżyli w tym mieście czas upokorzenia i trudów okupacji. Związana z jedną z pierwszych grup oporu w Gdańsku Magdalena Meller przeszła dodatkowo brutalne śledztwo i niemieckie więzienia.

    W oblężonym mieście    
        
    W książce J. Thorwalda ,,Wielka ucieczka” znajduje się niezwykle przemawiający opis oblężonego Gdańska: „Ciasne ulice i uliczki Gdańska były w tych dniach całkowicie zapchane wozami. Konie pozostawały w zaprzęgach, póki nie padły. Uciekinierzy cisnęli się do najbliższych domów, błądzili w poszukiwaniu statków, którymi mogliby się zabrać, lub spędzali dnie i noce na swoich wozach (...). Na otoczonym terenie zatrzymało się, oprócz związków bojowych i rozbitych oddziałów, przynajmniej półtora miliona ludzi. Do tej liczby doszło jeszcze sto tysięcy rannych z Kurlandii, Prus Wschodnich i z najbliższej linii frontu”.
    Henryk Chudacz był zatrudniony w marcu 1945 r., jako elektromonter  w Zakładzie Elektrotechnicznym A. Voight und Co. przy ulicy Podwale Przedmiejskie 50 na Starym Przedmieściu. Brał udział w akcjach pogotowia technicznego, przeciwpożarowych i odgruzowywania ( tzw. Bergungsgruppe ). ,,Pracowaliśmy ciężko, bez żadnych ograniczeń czasowych i w wielu miejscach. Wzywano nas często do pomocy po bombardowaniach nocnych. Naszym zadaniem było zapewnienie oświetlenia zburzonego obiektu przy poszukiwaniu zabitych i rannych.
    W czasie oblężenia miasta w zakładzie pozostało nas już tylko ośmiu. Gasiliśmy pożary i zbieraliśmy po piwnicach żywność. Wodę nosiliśmy w nocy z jedynej studni przy Baszcie Narożnej. W pierwszych dniach oblężenia znalazłem zabitego odłamkiem pocisku konia. Byłem z siebie zadowolony, szybko pobiegłem do schronu po kolegę i „narzędzia rzeźnicze”. Do schronu przynieśliśmy dwa wiadra mięsa. Moczyliśmy je długo w occie, koń niestety z nas zadrwił, nie dał się skruszyć. Konsumpcja wymagała dużego wysiłku szczęk.
    Postanowiliśmy poszukać czegoś do zjedzenia w domu kolegi przy ulicy Św. Ducha. Miasto już płonęło. Musieliśmy przejść przez Targ Węglowy. Tu w zbiorniku przed Zbrojownią zamoczyliśmy worki i nałożyliśmy je sobie na głowę i plecy. Po dotarciu na ulicę Teatralną stwierdziliśmy, że górne piętra domów, w tym jego, już płoną. Wracaliśmy ulicą Szeroką, Targiem Drzewnym i Targiem Węglowym. Byliśmy wstrząśnięci, dookoła nie było żywej duszy. Na Stare Przedmieście wróciliśmy w milczeniu."

    Terror do końca
    
    Nieśmiertelna w założeniach III Rzesza waliła się w gruzy. Do końca jednak chłonna była ofiar. Nie zawahała się wyciągnąć też rąk po ofiary tych, którzy jeszcze do niedawna jej służyli. Terror był najważniejszy.
    Eugenia Meirowska w 1945 r. miała 15 lat, była młodą i krnąbrną dziewczyną: ,,Niczym chłopakowi odwagi mi nie brakowało, musiałam wszystko zobaczyć. Szczęściem było, gdy kończyło się to najwyżej odciskiem ręki matki na twarzy. Na kilka tygodni przed wyzwoleniem udałam się na dzisiejszą Aleję Zwycięstwa. Trwała tam egzekucja. Jeden z samochodów podjeżdżał pod drzewa i zakładano z niego sznury na gałęziach. Drugi samochód podjeżdżał ze skazańcami. Byli bez pagonów i z zawieszonymi na szyi tablicami, m.in. „byłem zbyt  tchórzliwy”, „byłem zdrajcą narodu”. Wchodzili na drewniane stopnie, zakładano im pętle na szyję i samochód  odjeżdżał. Pętle na wisielcach się zaciskały. Po kilkudziesięciu minutach podjeżdżał trzeci samochód, cały obity blachą, z otworem od góry. Podobnie jak na poprzednich, na nim też stali esesmani. Wisielców odcinano i wpuszczano przez otwór do samochodu. Po chwili „taśmociąg” śmierci ruszał od nowa. Wielu wtedy stracono, ilu tego nie wiem, odeszłam nim egzekucja dobiegła końca."
    Egzekucje nad tymi, którzy nie chcieli już walczyć zapamiętał również Henryk Chudacz: ,,W stoczni na Ostrowiu brałem przez kilka dni udział w demontażu niektórych maszyn ( części elektrycznych ). Maszyny były przenoszone na statki, które w późniejszym okresie wypływały wraz z  uchodźcami do Niemiec. Dowiedziałem się od znajomego, że w schronie rozstrzelano marynarza za dezercję, symulował chorobę oczu.
    Wracając kiedyś wieczorem do Starego Przedmieścia zauważyłem na drzewach Alei Lip, nieopodal Bramy Oliwskiej, około 10 wisielców. Powieszono ich  od strony Traktu Konnego. Po kilku dniach ich ciała „przewieszono” od strony torów tramwajowych. Ubrani byli  w cywilne ubrania i posiadali na piersiach tabliczki z napisami, m.in. „dezerter”, „maruder”, „bandyta”."

    Bomby nad miastem

    W miarę zbliżania się frontu nad Gdańsk coraz częściej nadlatywały samoloty. Henryk Chudacz zapamiętał wiele z tych nalotów: ,,Dyżurując często na dachu trzypiętrowej kamienicy w zakładzie pracy zauważyłem, że na wieży Kościoła Mariackiego zainstalował się wojskowy punkt obserwacyjny. Informował on o nalotach bombowych i ich kierunkach. Po słowach: „Achtung, Achtung er kommt”(uwaga, uwaga nadchodzi), padały zakodowane kierunki nalotu. Dokonywane obserwacje decydowały o zejściu z dachu do schronu.
    Samoloty nadlatywały od strony morza, często niespodziewanie. W związku z tym były przypadki, że bomby spadały wcześniej od ogłoszenia alarmu. W nalotach nocnych używano rakiet świetlnych na spadochronach. Stary Gdańsk był nocą doskonale widoczny. Mimo, że naloty były głównie kierowane na port i zakłady  przemysłowe, to bomby spadały też na dzielnice mieszkaniowe.
    Pamiętam, jak bomba trafiła w halę sportową przy ulicy 3 Maja, nieopodal obecnego Urzędu Pracy. W hali tej przebywali uchodźcy. Wśród rozlokowanych na podłodze ludzi wielu straciło życie, wielu innych było rannych. Halę po wojnie rozebrano i urządzono na jej terenie parking.
    Innym razem przechodziłem z ulicy Łagiewników na Długi Targ. Po ogłoszeniu alarmu zdążyłem dobiec do ulicy Chmielnej i po usłyszeniu warkotu silnika samolotu padłem przy spichrzu.  Po chwili usłyszałem wybuch bomby. Wracając zorientowałem się, że bomba trafiła w Ratusz przy ulicy Długiej. Uderzyła w pionie Białej Sali. W czasie oblężenia Ratusz spłonął. Bombardowanie Gdańska  ustało dopiero z chwilą, gdy front znalazł się już na jego terenie."

    Życie i śmierć w schronach

    Do nalotów bombowców dołączyła w połowie marca artyleria. Pozorne niejednokrotnie bezpieczeństwo miały dać ludności schrony. Wspomina je Eugenia Mejrowska: ,,Początkowo ukrywaliśmy się w piwnicy domu przy ulicy Rajskiej. Byłam z matką, siostrą i bratem. To, że przeżyłam zawdzięczam między innymi jemu. Zdezerterował z wojska niemieckiego i ukrywał się. Ciągle mnie instruował, jak się zachować w trakcie nalotu. Gdy bomby spadły na nasz dom zaczęłam się wyczołgiwać z mokrym ręcznikiem przy twarzy. On szedł przede mną. Już na zewnątrz zgubiliśmy się. Niedaleko ulicy Wałowej podmuch wybuchu bomby uniósł mnie w powietrze i rzucił na ziemię. Ranna doczołgałam się do jednego z największych schronów pod dzisiejszym budynkiem „Solidarności”. Schron wybudowali wcześniej jeńcy wojenni, drugi podobny był obok Poczty Polskiej, tysiące osób się w nich kryły. W schronie zajęli się mną lekarze, miałam uszkodzone kolano i zaniki pamięci. Doczekałam tu wyzwolenia, gdy wyszliśmy wokół było morze gruzów.
    Wiele innych schronów poznał Henryk Chudacz: ,,Tragedia dotknęła mieszkańców, którzy schronili się w czasie nalotu do podziemnego i dużego schronu przy Hali Targowej na Starym Mieście. Bombardowanie doprowadziło do zniszczenia urządzeń odprowadzających wody kanałami podziemnymi do Motławy. Spowodowało to zalanie schronu wodą. Przebywający w schronie utonęli, podobno wszyscy.
    Uderzenie bomby w dach innego, wielokondygnacyjnego schronu przy Osieku zniszczyło część betonowego stropu. Od zniszczeń i wytworzonego wybuchem ciśnienia zginęło wielu ludzi na górnych kondygnacjach, wielu innych było rannych. Trzeci duży publiczny schron zlokalizowany był przy Wałach Piastowskich. Bomby go ominęły, a schron po wojnie rozebrano w związku z budową nowych układów drogowych.
    Obok  już wspomnianych, w trakcie prac instalacyjnych poznałem jeszcze schron Fabryki Wyrobów Tytoniowych przy ulicy Łąkowej. Pechowym okazał się schron zakładowy Fabryki Octu i Musztardy przy ulicy Toruńskiej. Kończyłem w nim naprawę instalacji elektrycznej, kiedy ogłoszono alarm lotniczy. Nie skorzystałem z propozycji pozostania w schronie. Zdecydowałem się przebiec do kolegi mieszkającego na Olszynce. Nie zdążyłem, dobiegłem tylko do schronu ziemnego przy Bastionie Wilk,  tam odczułem wybuchy bomb i falowanie ziemi. Po nalocie wróciłem na Toruńską i dowiedziałem się o wybuchu bomby w schronie. Zginęli wszyscy, którzy w nim zostali.
    Krótko przed zakończeniem oblężenia zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszego schronu. W nocy obudził nas potężny huk. Początkowo myśleliśmy, że to bomba. Okazało się, że to przewróciły się ruiny sąsiedniego budynku. Gruzy zasypały nam wejście. W ciemności, po męczącej pracy i po przebiciu się przez ścianę fundamentów złapaliśmy świeże powietrze. Tędy wyszliśmy na ulicę Podwale Staromiejskie. Nigdy wcześniej nie widziałem tak czarnych i brudnych ludzi.
    Część kolegów udała się do Dolnego Miasta. Ja, wraz z dwoma wybraliśmy schron apteki przy ulicy Słodowników. Kiedyś zakładałem w nim instalację. Na miejscu zorientowaliśmy się, że jest zasypany warstwą gruzu po zrujnowanym budynku. Odgruzowaliśmy wejście i weszliśmy do środka. Dopisało nam szczęście, znaleźliśmy kartofle, miód sztuczny, topiony ser i kilka słoików z warzywami. Wkrótce dołączyli do nas inni „Robinsonowie” ze zniszczonych schronów.”
    Powojenna literatura i filmy poświęcone ostatniej wojnie dostarczyły przez lata wielu przykładów bohaterskich walk i ofiar żołnierzy niosących wyzwolenie. Nie kwestionuję też tego. Pragnę jedynie wskazać, że za fasadą blasku i chwały wielu z pomników znajdują się niejednokrotnie zdarzenia tragiczne. Taki był to jednak czas. W apokaliptycznym wirze wojny cienka linia pomiędzy dobrem a złem ulegała często zatarciu. W obie strony przechodzono ją zbyt łatwo. Winę za to ponoszą przede wszystkim, ci którzy tę wojnę rozpętali.
     
Trupy

    W nękanym nalotami mieście przybywało z dnia na dzień ofiar. Wkrótce było ich tak dużo, że zaniechano pochówków na cmentarzach. Trupy były wszędzie, pamięta je Henryk Chudacz: ,,W Akademii Medycznej, gdzie przeprowadziłem konserwację silników w kostnicy szpitalnej, zauważyłem, że wszystkie szuflady na ścianach są zapełnione zwłokami. Trupy leżały też warstwami na podłodze. „Specjalista” od tej kostnicy-chłodni wyjaśnił mi, że są to zwłoki z jednej nocy, a zmarli pochodzą z ewakuowanych terenów wschodnich.
    W innym miejscu, w Nowym Porcie, w dużym budynku przy ulicy Oliwskiej urządzono szpital dla rannych uchodźców przewożonych statkami ze wschodu. Również w tym szpitalu była duża śmiertelność. Codziennie, idąc wcześnie rano do pracy, widziałem wywożonych ze szpitala zmarłych. Układano ich warstwami na platformie konnej i przykrywając plandekami wywożono, podobno do mogił zbiorowych. Na urządzenie kostnicy i chłodni w szpitalu zabrakło czasu. Zmarłych układano warstwami w piwnicy."    

    W szponach pożarów

    Nieustanne naloty, ostrzał artyleryjski i bezpośrednie walki stały się źródłem wielu pożarów. Do jednych z najstraszniejszych zalicza Eugenia Mejrowska styczniowy pożar budynku Strzelnicy Fryderyka Wilhelma przy ulicy 3 Maja: ,,Ulokowani w nim byli uciekinierzy, głównie kobiety, starcy i dzieci. Po nalocie stałam niedaleko. Piekło nie może być gorsze. Przeraźliwy krzyk kobiet i dzieci, bydło i konie żywcem się smażyły, płomienie unosiły iskry aż do dworca."   
    W czasie ataku na Stary Gdańsk Henryk Chudacz znalazł się pod ostrzałem artyleryjskim: ,,Wybuchały liczne pożary. Mieszkańcy uciekali masowo do bezpieczniejszych okolic. W Starym Gdańsku pozostali nieliczni. Nie było już komu zapanować nad rozszerzającym się pożarem. Ogień przenosił się z budynku na budynek, z ulicy na ulicę. Kilka dni przed zakończeniem oblężenia przeszła przez Stare Przedmieście ostatnia grupa wojsk niemieckich, około 300 żołnierzy. Wycofywali się na ulicę Toruńską, prawdopodobnie do Sobieszewa. W tym samym dniu na wieży kościoła Św. Trójcy zauważyłem białą flagę.
    Pożar Starego Przedmieścia rozpoczął się od terenów przy Motławie. Mieścił się tam zakład „Wandel” zaopatrujący Gdańsk w opał. Przed wojną zakład ten reklamował się w całym mieście hasłem: „Ganz Danzig brennt mit Kohlen vom „Wandel” („ Cały Gdańsk pali węglem od Wandla”). Gdy wybuchł pożar przypominające mi się hasło brzmiało niczym czarny humor. Ogień rozprzestrzeniał się wzdłuż Podwala Staromiejskiego. Po dojściu do naszego budynku, przy ulicy Żabi Kruk 47,  udało nam się go  jeszcze ugasić piachem i wodą.
    Kiedy pożar z drugiej strony ulicy doszedł do wysokości naszego budynku usunęliśmy na wszystkich piętrach z pomieszczeń materiały łatwopalne, m.in. firany, meble i chodniki. Udało nam się uratować nasz budynek. Pomagaliśmy też gasić pożary u naszych znajomych z warsztatów samochodowego „Hubnera” i ślusarskiego „Klosego” przy ulicy Rzeźnickiej. Wkrótce przekonaliśmy się, że była to praca syzyfowa. Ogień przenosił się też z Głównego Miasta."
  
    Grabieże i gwałty

    Gdy nadeszli Rosjanie Magdalena Meller, wraz z koleżankami była ukryta w zakamarkach parteru Dworca Głównego w Gdańsku:  ,,Schowałyśmy się tu przed ostrzałem związanym z opanowaniem tych okolic. Budynek dobrze  znałam, kiedyś byłam tu zatrudniona, jako kancelistka w restauracji dworcowej. W chwili, gdy do budynku weszli skośnoocy żołnierze mongolscy wojsk sowieckich byłyśmy w dalszym ciągu w ukryciu. Bałyśmy się. Szybko znaleźli jedną z moich koleżanek, młodą i śliczną dziewczynę. Rzucili ją na duży stół w jednej z sal. Odarto ją z odzieży i przytrzymując rozciągniętą, wielokrotnie brutalnie zgwałcono. Z ukrycia wyszłyśmy dopiero, gdy żołnierze odeszli. Poszłyśmy pomóc nieszczęsnej. Była półprzytomna i zakrwawiona, ostatkiem sił schodziła, a właściwie zsuwała się ze stołu. Krew lała jej się po nogach.
    Przerażone, kryjąc się przed żołnierzami, byle jak najdalej, uciekłyśmy z dworca. Udało mi się dotrzeć do kamienicy przy ulicy Powstańców Warszawskich 12. Mieszkałam tam razem z matką, siostrą i swoją czteroletnią córką. Gdy nadszedł wieczór wszyscy z mieszkańców, z tych co nie zdążyli uciec, skupili się na parterze. Było nas pełno. Część dzieci siedziała na stole lub pod stołem w pokoju jadalnym, inne tuliły się do matek. Dorośli stali i siedzieli dookoła pokoju. W takiej też chwili do budynku weszła krzykliwa grupa żołnierzy sowieckich. Swoim zwyczajem rozpoczęli od grabieży zegarków i innych kosztowności. Jeden z nich zerwał mi z ręki mój nie nakręcony zegarek. Przyłożył go do ucha, ten nie tykał, uznając, że jest zepsuty z siłą cisnął nim o podłogę. Czas plądrowania i grabieży nie trwał długo. Rozpoczęły się krzyki: „rabotać”, czyli, że chcą mieć stosunki z kobietami. Wywlekli do innych pomieszczeń i mieszkań w kamienicy wszystkie kobiety, które uznali za nadające się do zgwałcenia. Kładli je na stołach albo na łóżkach i ustawiali się do nich w kolejce. Los zgwałconych nie ominął mnie i mojej siostry.
    Takie zdarzenia powtarzały się niemal każdego dnia. Robili to, gdy tylko mieli na to ochotę. Gdy któraś próbowała oporu dostawała ostrzegawcze uderzenie lufą pepeszy w piersi. Miało to znaczyć, żeby uważała, bo w każdej chwili może zostać zastrzelona. Więc albo szła do „roboty”, albo dostawała serię przez pierś. Cud, że żyję, w tym czasie zabierali, trach i po wszystkim.
    W następnych dniach uciekłyśmy z kamienicy i schroniliśmy się w jakiejś starej chałupie. Nic nam to nie pomogło. Przyszło ich z siedmiu i chcieli też brać moją ponad 60-letnią i schorowaną matkę. Wtedy ja ją zasłoniłam mówiąc: „bierzcie mnie”. Błagałam, żeby jej nie ruszali. Ostatecznie, „w łasce” zgodzili się.
    Tylko raz mi się udało. W chwili, gdy przyszli byłam już w koszuli nocnej, gotowa do snu, zmęczona i blada. Odrzucili mnie z pogardą, być może uznali mnie za chorą, podejrzaną. Zgwałcili moją siostrę. Ci żołnierze to było chamstwo. Jednego  z nich pamiętam do dzisiaj. Na obu rękach, jak wielu z nich, od nadgarstka po łokcie, obwieszony był zegarkami. To było takie jego prymitywne wyobrażenie bogactwa.     Koszmar i makabra trwały przez kilka tygodni. Czego nie ukradli to zniszczyli. Pianina „znosili” z pięter w ten sposób, że spuszczali je ze schodów.  Nie zapomnę grup Rosjan na ulicy Kartuskiej. Już po wyzwoleniu szli od domu do domu i wrzucali w nie wiązki granatów."                                                                   
    Gorzkich słów nie szczędzi im również Eugenia Mejrowska: ,,To były bestie, nie ludzie. Wielu z nich było skośnookimi Mongołami, grabili mieszkania, rozpruwali kołdry, rozbijali garnki albo załatwiali się do nich. Wojna nie skończyła się w Gdańsku w marcu 1945. Dalej padały pociski i wybuchały granaty, grabież i gwałt były codziennością.
    Chodząc, a później przejeżdżając przez Gdańsk widziałam nie raz leżące na poboczach dzisiejszej Alei Zwycięstwa odarte z odzieży, zgwałcone i martwe już kobiety. Takie przerażające obrazy można było spotkać jeszcze w kwietniu, a nawet w maju. Zapamiętałam też płaczące i rozpaczające dzieci, stały koło studni niedaleko basenu Politechniki. Mówiono, że rzuciły się do niej ich matki, które nie mogły znieść dokonanych na nich gwałtów.
    5 maja zmarła moja siostra. W trakcie gwałtu zarażono ją chorobami zakaźnymi, w tym tyfusem. Ciężko chorując zmarła w Akademii Medycznej, opieka niemieckiego lekarza nie pomogła. Byłam jedną z niewielu, których nie zgwałcono. W chwili wyzwolenia byłam ranna, później uratowała mnie biało-czerwona opaska na rękawie i stosunkowo szybko znaleziona praca. Zorganizowane na drzwiach pismo w językach polskim i rosyjskim  zwiększały moje szanse nietykalności. Koledzy przywozili mnie do pracy i odwozili po niej do domu."
    Jak podają niektóre ze źródeł, w krótkim czasie ponad 40 % kobiet, jakie pozostały w wyzwolonym Gdańsku było zarażonych chorobami zakaźnymi, w tym wenerycznymi. Wiele z nich było też w ciąży. Problem był tak duży, że Międzynarodowy Czerwony Krzyż przysłał do miasta z zagranicy specjalne ekipy lekarzy i pielęgniarek. Wielu nie zdążono udzielić już pomocy. Wybuchła dodatkowo w mieście epidemia tyfusu zbierał swoje kolejne śmiertelne żniwo.

    Wyrok na miasto

    Przywołując Gdańsk czasu wyzwolenia w 1945 r. nie sposób nie sięgnąć do wielokrotnie cytowanej w różnych publikacjach relacji korespondenta PAP Stanisława Strąbskiego z 31 marca 1945 r. Tym razem jednak fragment mniej znany: „Pojawiają się pierwsi mieszkańcy. Przygniatająca większość to starcy kobiety i trochę dzieci. We framudze drzwi na wyściełanym fotelu siedzi staruszka. Głowa jej bezwładnie na piersi opadła. Tak zmarła w tej wnęce, jedynej ocalałej części domu. Nie ona jedna. Pod sklepioną częścią ruin, czy też wprost na kwietniowym kapuśniaku leżą umierający na siennikach lub materacach. Nikt na nich uwagi nie zwraca. Żyjący włóczą się obok z twarzami zastygłymi od trwogi, z oczami, które widzą tylko bezmiar własnego nieszczęścia i poniżenia”.
    Ci którzy przeżyli wyzwolenie Gdańska mogli mieć jeszcze długo wrażenie, że na miasto wydano wyrok jego całkowitego zniszczenia. W dalszym ciągu po mieście szły grupy żołnierzy, od domu do domu, od kamienicy do kamienicy. Scenariusz był najczęściej ten sam. Najpierw grabież mienia, potem gwałty, a na końcu granaty, bądź też miotacze płomieni. Niezniszczone budynki i ulice zmieniały się w gruzowiska. Według niektórych badaczy Śródmieście Gdańska na skutek wcześniejszych nalotów, ostrzału artyleryjskiego i bezpośrednich walk było zniszczone do końca marca w około 40-45%, z końcem 1945 r. te dane wynosiły już ponad 90%.
    Cierpień ludności cywilnej nie da się wyrazić w procentach. Losy niemieckie zmieszały się w nich z losami Gdańszczan polskiego pochodzenia. Ostatnie warto podkreślić, bo przy coraz częstszych publikacjach dotyczących tragedii ludności niemieckiej w 1945 r. nie można zapomnieć, że obok nich żyli czekający na wyzwolenie Polacy, a ich cierpienia były niejednokrotnie tragiczniejsze i o wiele dłuższe w czasie ich trwania.

-----------------
Zainteresowanych bardziej obszernymi fragmentami wspomnień wymienionych osób odsyłam do: Waldemar Kowalski W cieniu wyzwolenia (w:) Biuletyn IPN, Nr 5-6 (52-53), maj-czerwiec 2005.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu portalpomorza.pl z siedzibą w Tczewie jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania.

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
zachmurzenie umiarkowane

Temperatura: 8°C Miasto: Gdańsk

Ciśnienie: 1020 hPa
Wiatr: 33 km/h

Reklama
Reklama
Ostatnie komentarze
Reklama