sobota, 27 kwietnia 2024 22:24
Reklama

Daleko od domu, bliżej marzeń o dobrobycie

POMORZE. Żywot młodej emigracji. Ania wyjechała zaraz po studiach, kiedy dopiero zaczynał się boom na pracę w Anglii. Kuba podjął decyzję kilka miesięcy temu. Podobnie, jak Marek i Patrycja, ale oni wybrali Holandię. Leszek jest w urzędnikiem i co chwila przebąkuje o wyjeździe. Marcel w Londynie był na sezon i wrócił.

Co ich łączy? Wszyscy są kwidzyniakami, należącymi do najnowszego pokolenia emigrantów.

Pierwszy rzut
Ania skończyła kwidzyńskie Liceum Ogólnokształcące nr 2 w 1999 r. Po maturze studiowała w Warszawie. Miała propozycję zrobienia doktoratu, ale życie w Warszawie było strasznie drogie, a nie chciała ciągle być na utrzymaniu rodziców. Mogła też wrócić do Kwidzyna, ale wybrała Londyn. Wyjechała jako baby-sitter. Casting wygrała bez problemu, skończyła przecież  pedagogikę specjalną. Było to latem 2004, wtedy boom na wyjazdy nabierał tempa.
Narzeka, że rodzina, u której mieszkała, traktowała ją, jak służącą do wszystkiego. Ale zaraz dodaje:
- No nie było tak źle. Kiedy po pół roku przyjechał do pracy mój chłopak, to ta rodzina mu ją dała. Malował ściany. Nie umiał ani słowa po angielsku, ale przyjechał dla mnie. Zostawił posadę wicedyrektora w OBI.
Po kilku tygodniach zamieszkali sami. Roznosili ulotki. Praca była ciężka, ale płacono im do ręki, a wtedy pieniądze były potrzebne na codzienne wydatki. Na życie. Ale i to nie trwało długo. Ankieterzy, którzy dzwonią po domach z pytaniem, czy dostarczono do danego mieszkania ulotki, stwierdzili, że Polacy ulotki te ukradli.
- To był absurd. Skrzynka pocztowa znajduje się w drzwiach kilkupiętrowego budynku, tam mieszka wiele rodzin. Jedna osoba weźmie, inna odbierze telefon. No, ale my byliśmy tylko Polakami, co przyjechali za chlebem. Nie zapłacili nam, oszukali... Co mogliśmy zrobić?
Było ciężko. Po wielu poszukiwaniach dostała pracę w knajpie, niedaleko stadionu Chelsea. Wynajmowali pokój z innymi Polakami na Tooting. Powoli poznawali życie w UK.
- Kiedy założyłam konto w banku, sądziłam, że na kartę będę czekać tyle, co w Polsce. Zdziwiłam się, kiedy jeszcze tego samego dnia do drzwi zapukał listonosz.
Większe problemy miał Tomek. Język łapał w lot, ale to ciągle za mało do lepszej pracy. A jest inżynierem z wykształcenia. Wtedy znaleźli ofertę pracy na farmie.
- Każdy wie, że na farmie praca ciężka, ale można nieźle zarobić. Tylko, że to było 100 km od Londynu. Marnować weekend, tracić pieniądze na wyjazd...
Pojechali, choć bez większych nadziei. W ofercie było coś o 3-pokojowym mieszkaniu do wynajęcia. Na miejscu spotkało ich miłe rozczarowanie.
- Przyjęto nas z otwartymi rękoma. Zaoferowali nam za darmo to mieszkanie, a także terenową toyotę, bo tam inaczej dostać się nie można z miasteczka, jak tylko zabłoconymi dróżkami. I dopłatę na paliwo i kurs języka! Chcieliśmy zacząć pracę od zaraz.
Ania opiekowała się końmi i psami. Zawsze kochała zwierzęta. W podstawówce była nawet w Towarzystwie Opieki Nad Zwierzętami.
- To miało siedzibie chyba na Targowej. I jeździłam konno na Miłosnej – dodaje.
Tomek trafił niezgorzej – ciągniki i maszyny rolnicze najnowszej generacji. Wychował się na wsi, więc znał się na rzeczy, a do tego skończył politechnikę. Nareszcie mogli odetchnąć
Miałam dość Warszawy, a co dopiero tam?
Londyn – prawdziwa wieża Babel – zaczynał ich przytłaczać. Foxhill Farm było dla nich idealne. Tu, choć praca nie była lekka, znaleźli wytchnienie, spokój i lepsze pieniądze. Dostali nawet od gospodarzy paczki na święta. Na Wielkanoc i Boże Narodzenie przyjeżdżali do Kwidzyna, choć nie zawsze się udało.
- Człowiek strasznie tęskni za domem, za rodziną. To oczywiste. Ale po takim czasie brakuje najmniejszych szczegółów, na które codziennie nie zwraca się uwagi. Dzwonów Katedry, oświetlonego wieczorem deptaka. No i ludzi, którzy też gdzieś się porozjeżdżali. Co pół roku przyjeżdżam i a to ktoś ma dziecko, a to ktoś wziął ślub. Niby normalna kolej rzeczy, ale inaczej to wygląda, kiedy człowiek jest tam, a nie tu.
Wielką Brytanię przewędrowała już na wszystkie strony. Niedawno mieszkała w Collwyn Bay, w Walii. Pracowała w prywatnym ośrodku rehabilitacyjnym. Nie do końca w swoim zawodzie, ale już jako asystent.
- Dużo pomogły kursy języka. Kiedy człowiek żyje tylko liczeniem tych funtów, to czasem nie ma już siły na nic innego. Ale zmusiłam się.
Wie, że planowała wyjechać tylko na rok, a tu już mijają 3 lata. Mają własnego forda, myślą o kupnie mieszkania. Kiedy pytam Anię, czy zamierza wrócić, nie odpowiada od razu.
- Pieniądze są jednak ważne. Dostałam nową pracę – w szkole. Może jeszcze kilka lat. Cieszę się z wyniku wyborów, może coś się zmieni... Tu na przykład, w Walii, poszłam ostatnio do apteki i okazało się, że lekarstwa mam za darmo, należą mi się. Byłam w takim szoku, że nic nie odpowiedziałam. Kobieta zza lady po chwili dodała, że jeśli nie mogę ich teraz zabrać, to oni mi je przywiozą do domu.

Pomarańczowy hotel
Marek z Patrycją są jednymi z pierwszych, którzy wyjechali do Holandii po otworzeniu tamtejszego rynku pracy, 1 maja 2007. Decyzję podjęli wspólnie.
Podczas rozmowy są uśmiechnięci i wyluzowani, jak na Europejczyków przystało. Po Marku widać, że schudł parę kilo, ostra praca zrobiła swoje.
- Pytasz jak tam jest? Człowieku, inny świat. Praca, jak praca, ciężka. Teraz, dajmy na to, mam umowę z agencją. Przydzielają mi hotel. Chcę pracować, to pracuję. Nie, to nie.
Patrycja po skończeniu „drugiego” ogólniaka w Kwidzynie, robiła w Jabilu na taśmie, oprócz tego studiowała zaocznie.
- Prawda, dorosłe życie. Ale dziabanie cały dzień w tych komponentach do telewizora naprawdę ogłupia, a żyć z tego się nie da. A co tu myśleć o rodzinie?
     Marek skończył „stary” ogólniak. Marzył o wyższej szkole muzycznej, ale skończyło się na tutejszej Wyższej Szkole Zarządzania. Miał problemy z nauką, dorabiał w firmie u ojca. Grywał w kilku kwidzyńskich zespołach rockowych i jazzowych, m.in. u pana Dobosza. Kiedy teraz na kilka dni przyjechał do Kwidzyna, kupił sobie wymarzony instrument muzyczny. Ale nie zabiera go ze sobą. Będzie stał i czekał.
- Chcę wrócić, zacząć szkołę jazzową w Gdańsku. Kiedy? Hm...
Pracują przy sprzątaniu hotelowych pokoi. Roznoszą ręczniki, ścielą łóżka.
- Menadżerowie są w porządku. To oni wydają dyspozycje co gdzie i tak dalej. Ale „inny świat”, to nie znaczy, że mam labę. Tam są inne standardy – nie mogę się o ścianę oprzeć, tylko cały czas coś robić, choćby i paproszek jeden zmiatać 10 razy. Napiwków też brać nie mogę – o wszystkim musze informować szefa. To tylko w filmach ci dolarami rzucają.
Traktowani są na równi ze wszystkimi. Chociaż zdarzają się śmieszne sytuacje.
- Facet daje mi grubszą kasę i pyta, czy mam wydać. Mówię, że nie. On na to, żebym poleciał na dół do restauracji i rozmienił. Grzecznie podziękowałem... No bo co, miałem lecieć w białym kubraczku do restauracji pięciogwiazdkowego hotelu i machać kaboną na wszystkie strony? Obejdzie się.
W kilka dni po wyjeździe przysłali mi zdjęcia z nowego mieszkania. Kilka pokoi, sprzęt AGD, odtwarzacz dvd.
- O tym właśnie mówię człowieku. Po chwili dodaje: – Ale wrócimy, wrócimy...
Spieszą się, dużo spraw do załatwienia, na drugi dzień podróż powrotna do Amsterdamu.

Literat na obczyźnie
Jest maj 2007. Stoimy na rogu deptaku i Chopina. Jakub nerwowo pali papierosa:
- Jadę człowieku, jadę rozumiesz? Oddam mu tą kasę, choćby nie wiem co. Tu człowiek po studiach i co mi z tego?
Rozmawiamy jakiś czas, opowiadam mu o swoich doświadczeniach na wyspach, daję kilka wskazówek.
Kuba jest polonistą. Skończył UMK na świetnych ocenach. Podobnie, jak Agata, dostał propozycję studiów doktoranckich, ale znów na przeszkodzie stanęły złotówki. Nie został na uczelni, poszedł do pracy w jednym z kwidzyńskich magazynów. Na wiosnę zadzwonił do niego znajomy z Birmingham – obiecał postawić bilet i zapewnić koledze utrzymanie. Przynajmniej na jakiś czas. Nasz bohater nie zastanawiał się długo.
Mija kilka miesięcy. We wrześniu przychodzi mail od Kuby. Pisze w nim, że szybko dostał pracę... w magazynie. Nie są to wielkie pieniądze, ale można spokojnie sobie żyć, planuje kupić komputer. Spłacił koledze swój dług. Ton listu jest jednak przygnębiający:
- Jak sobie pomyślę, że zobaczę was wszystkich dopiero na święta, to mi się słabo robi. Daję sobie rok, żeby coś tu zwojować. Jeśli dostanę naprawdę dobrą pracę, to zostanę. W każdym razie jedno mogę Ci powiedzieć bracie: dorosłe życie to przeje... sprawa.

Państwowa posada
Leszek z trudem znajduje chwilę, żeby pogadać. Na co dzień pracuje w kwidzyńskim starostwie. Po skończeniu szkoły średniej zrobił licencjat w Wyższej Szkole Zarządzania. Teraz jest na magisterskich uzupełniających, zaocznie.
- Wiesz, państwowa posada. Jest naprawdę nieźle. Fajnie załatwiać ludziom różne rzeczy. Na przykład ostatnio zakupiliśmy sprzęt sportowy dzieciakom z jednej szkoły. Innym razem organizuje się festyn, robi zawody, wręcza ludziom pucharki albo jeździ po okolicy oglądać mecze niższych lig. No i dużo papierkowej roboty.
Zawsze interesował się historią, polityką, ale lubił też sport. Wydaje się więc, że to zajęcie idealne dla niego.
- Ciężko myśleć o zakładaniu rodziny z wypłatą rzędu 1000zł.
 Kilka razy zastanawiał się nad wyjazdem za granicę. Do Niemiec, do Anglii.
- Znajomy ojca co jakiś czas potrzebuje ludzi do pracy w Anglii. Legalna robota, ubezpieczenie.
Kilka razy się już poważnie wahał, ale zawsze wygrywała Polska. Zna Kubę z liceum, trzyma za niego kciuki. Ale sam jednak wyjeżdżać nie chce.
- Na razie mam zajęcie, piszę pracę magisterską. Co będzie dalej? Niech nowy rząd pokaże, co potrafi. Może wcale nie będzie lepszy od poprzedniego i skończy się tak samo – na kłótniach i aferach. Ale ja poczekam.

Bombowe wakacje
W 2005 r. wyjechałem na wakacje do Londynu, do siostry. Pracę miałem zaklepaną, ale w dniu przyjazdu okazało się, że Chorwata, który miał mnie zatrudnić... aresztowano. Pozostało więc udać się pod słynną „ścianę płaczu” w Hammersmith. Ścianą tą określa się w Londynie pewną tablicę z ogłoszeniami w jednym z hinduskich sklepów, pod którym od 5-6 rano pojawiają się szukający pracy ludzie. Najczęściej z Polski, Ukrainy, z Bałkanów.
Dziwnie się czułem, stojąc wśród tych facetów. Niektórzy sypiali chyba w parku, od innych czuć było wódę. Było też kilka osób w moim wieku – z Rosji i Niemiec. Czyli zupełnie, jak w dowcipie. Po chwili podjeżdżał samochód, ktoś odkręcał szybę i jak na filmie gangsterskim przez tę szybę wypuszczał dym papierosowy. Potem odjeżdżał, wracał, robił kilka rundek, aż w końcu zatrzymywał się i kogoś z nas zabierał. Tak poznałem Razela z Libanu. Wyładowywałem u niego arabskie fajki wodne z kontenerów. Później pracowałem z Ijesem, z Palestyny – u niego udało mi się zahaczyć na dłużej. Ijes był cieślą, więc jak sama nazwa wskazuje... przez dwa miesiące kafelkowałem, tapetowałem, heblowałem, frezowałem, murowałem, gipsowałem i... kłóciłem się o pieniądze. Bo trzeba wiedzieć, że dla Arabów targowanie się, to chleb powszedni („krąży w ręku złoty pieniądz”).
Ciekawie było poznać arabską kulturę, bo oczywiście nie było się bez palenia wodnej fajki, czy jedzenia ich regionalnych potraw. Udało się trochę zarobić, ale inni mieli mniej szczęścia – wiele osób wyjechało na wyspy bez języka, bez pieniędzy na wszelki wypadek, bez znajomości. Co ciekawe, w środku Londynu (w Sheperd’s Bush) w arabskiej kawiarni wpadłem na... koleżankę z Kwidzyna! Kiedy szliśmy do kawiarni, Ijes powiedział, że „ma dla mnie żonę”. Gdy dotarliśmy na miejsce, zawołał ją i oto w londyńskim tyglu spotkałem kogoś z odległego, kwidzyńskiego świata. Marta mieszka niedaleko mnie, na Toruńskiej.
Dwa miesiące wystarczyły, by poczynić pewne obserwacje. Za tygodniowe wynagrodzenie można opłacić pokój, jedzenie, kupić sobie coś do ubrania i powiedzmy jakiś sprzęt elektroniczny. Warunki socjalne, prawo pracy, czy multum instytucji dla szarych obywateli sprawia, że życie w Anglii może być łatwe i przyjemne. Są takie miejsca, jak Job Center – czyli biuro pośrednictwa pracy lub też Advice Office – tam idziemy, kiedy na przykład pies sąsiada zniszczył nam kwiatki w ogródku. I to działa! Są też i rzeczy dziwne, jak osobne krany z ciepłą i zimną wodą, tostowy chleb, który pod jednym dniu robi się zielony, słodka fasolka, czy słodkie kiełbaski. Kto by się tam przejmował, że przeciętny Brytyjczyk nie ma pojęcia, gdzie leży Polska. Bezcenna jest jego mina, kiedy mu mówimy, „że w Europie”. Były również momenty mniej przyjemne, kiedy na Hammersmith lał deszcz, a w kawiarni po drugiej stronie ulicy Angole pogardliwie patrzyli na przemokniętych bezrobotnych, sami zaś popijali herbatę podczas lektury The Guardian. Lub gdy z autobusu w centrum miasta wyrzucano grupkę rozwrzeszczanych Polaków jadących na imprezę. Siedziałem w kącie i patrzyłem, jak wchodzi policjant i pyta się „którzy to ci Polacy”. Innym przykrym doświadczeniem – z wiadomych powodów – były zamachy bombowe 7 lipca, kiedy przestały działać telefony i całe miasto wpadło w panikę.
Wróciłem do Kwidzyna, wszak z myślą o pewnym wyjeździe tuż po skończeniu studiów. Było to w 2005 r. Dziś widzę szanse na rozwój w tym kraju; wierzę, że za rok, dwa będzie lepiej. Zostaję, podobnie jak Leszek.
W każdym domu, w każdej rodzinie, każdym gronie znajomych znamy kogoś, kto wyjechał na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Także w Kwidzynie. W Wielkiej Brytanii doceniają Polaków, uznają nas za fachowców. Sytuacja się powoli zmienia. Jeszcze kilka lat temu polskie sklepy był rzadkością, teraz na wyspach są nie tylko sklepy, ba! Kina, szkoły i przedszkola. Ale czy tędy droga? Czy naprawdę marzeniem każdego młodego człowieka ma być „robota na wyspach”? Czy zdajemy sobie sprawę z ceny, jaką przyjdzie nam zapłacić?
Każde pokolenie nosi swoje brzemię i swoim losem zapisuje się na kartach historii. Dziadkowie przeżyli okupację, ich dziadkowie – zabory. Rodzice żyli w czasach PRL, a my doczekaliśmy upadku komunistycznego systemu. XXI wiek przyniósł zaś kolejną wielką falę emigracyjną, która na swej drodze nie oszczędziła niemal żadnej rodziny.
Kwidzyn także opustoszał. I jak się cieszyć ze spadającego bezrobocia, czy EURO 2012, kiedy jest tu nas jakby mniej, Polaków?


Podziel się
Oceń

bezchmurnie

Temperatura: 11°CMiasto: Gdańsk

Ciśnienie: 1017 hPa
Wiatr: 13 km/h

Reklama