Janina Karczewska-Konieczna jest wyjątkową osobowością artystyczną Gdańska. Tworzy w dziedzinie malarstwa, ceramiki i grafiki, brała udział w wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych. Wspólnie z artystą rzeźbiarzem Stanisławem Koniecznym wykonała rzeźby znajdujące się w gdańskiej Bazylice Mariackiej - „Kaplica Ludzi Morza”, zrealizowała również rzeźby w innych kościołach i kaplicach.
W tym roku Janina Karczewska-Konieczna obchodzi 55-lecie pracy artystycznej.
Okazją do wręczenia nagrody będzie wernisaż wystawy jubileuszowej, który odbędzie się w poniedziałek 12 maja o godz. 18.00 w Galerii ZPAP przy ul. Mariackiej 46/47 w Gdańsku.
Michał Piotrowski / Biuro Prasowe
Rozmowa z Janiną Karczewską
Janusz Janowski: Jak postrzega pani rozwój rzeźby od czasów, kiedy jako młoda artystka rozpoczynała pani swoja karierę, po dzień dzisiejszy?
Janina Karczewska: Muszę na początku zastrzec, że nie jestem rzeźbiarką z wykształcenia, tylko malarką, niemniej jednak w pracowni czy na plenerach byłam traktowana tak, jak cała pozostała grupa rzeźbiarska. Pod okiem pana Wiśniewskiego nauczyłam się pewnego widzenia rzeźby w przestrzeni. Rzeźbę można obejrzeć dookoła, inaczej jest z malarstwem, które generalnie jest płaskie i działa przede wszystkim barwą, mimo wszystko w jakimś sensie podobnie się widzi malarstwo, jak dotyka i widzi rzeźbę. Można ją przy tym też objąć. Malarstwo można objąć wzrokiem, a rzeźbę fizycznie – dotykiem, jest więc o tyle nieco inaczej, ale wszystkie te doświadczenia są sobie potrzebne, łącznie z muzyką. Kiedy patrzę na prace Rodina, którego jako artystę bardzo szanuję i którego sztuka jest pełna temperamentu, nigdy nie wydają mi się skostniałe, bo on nieustannie szukał. To bardzo mnie inspiruje i także popycha do poszukiwań. Artystę przecież nie tylko inspiruje inny człowiek czy natura, ale twórczość i osobowość innego twórcy. Poza Rodinem uwielbiam też Picassa, nie tylko zresztą dlatego, że był wielkim artystą, ale, że był ruchliwym artystą. On nigdy nie zastygał. Będąc na przykład w Afryce i tworząc nie odłączał swojego serca od tego miejsca. Wszystko chłonął i przeobrażał. Pokazywał Afrykę malowaną przez pryzmat siebie, swojego artystycznego temperamentu. Podobnie było z kobietami, z którymi był akurat związany. Miłość i fascynację było widać wówczas w jego sztuce. To właśnie mi się w sztuce podoba i tego od niej oczekuję. Czasami słyszę z wyrzutem, że to zrobiłam tak, a coś kolejnego inaczej, a ja muszę tak robić żeby nie usnąć i żeby widz mógł się zadziwić, a czasem zachwycić. Mój temperament artystyczny skłania mnie właśnie do pracy cyklami tematycznymi, z których każdy staram się zupełnie inaczej rozwiązać, zgodnie z ich wewnętrzną logiką. Na wystawie w galerii ZPAP chciałam zaprezentować prace z kilku moich cykli. Jeden z nich związany jest z moim pobytem na plenerze w nieistniejącej już Czechosłowacji i zadaniem, jakie tam otrzymaliśmy, zaprojektowania kafla. Przy czym, dla twórcy przyzwyczajonego do realizacji unikatowych obiektów jest to zadanie bardzo trudne, ponieważ kafel musi być formą powtarzalną. Przystępując do wykonania zadania pomyślałam o kaflu morskim, bo uwielbiam morze i żyje nad morzem. Zrodził się z tego cykl morski, ukazujący fale i morskie tajemnice. Z uwagi na zadanie potraktowałam go dość swoiście – architektonicznie i geometrycznie. Inny zrealizowany przez mnie cykl, którego niektóre prace chciałabym pokazać, dotyczy głębin morskich i był po części sprowokowany zadziwieniem, że ludzie mogą się nudzić przebywając nad morzem. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć, bo przecież morze kryje tyle tajemnic, a myślenie o tym jest przecież bardzo inspirujące i zajmujące. Wprawdzie oglądanie głębin naszego morza nie jest zbyt proste, ale już w krajach śródziemnomorskich czy byłej Jugosławii jest pod tym względem zupełnie inaczej, tam jest królestwo koralowców. Wówczas czytałam i przeglądałam książki ukazujące ich bogactwo, będąc jednocześnie zauroczoną ich rzeźbiarską formą, jakby w tym względzie zupełnie kompletną. Starałam się mimo wszystko przetworzyć je przez swoją wyobraźnię. Myślałam o nich nieustannie – siedząc, leżąc, a nawet śpiąc, a rano, z tego co zapamiętałam, lub nawet jeszcze w nocy, robiłam rysunki. Później nadchodził czas przekładania tych rysunków na gliniane, rzeźbiarskie formy. To jednak nie jest łatwe zadanie, bo zawsze są ogromne techniczne ograniczenia i przeszkody. By mu podołać, trzeba, jak to mówię, zawrzeć pakt z gliną, umieć z nią porozmawiać, wynegocjować, żeby trochę ustąpiła, a i moja wyobraźnia też w takiej sytuacji musi trochę ustąpić. Tak właśnie powstał cykl „Frutti di mare”, za który otrzymałam pierwszą nagrodę we Francji. Była ona dla mnie ogromnym, choć oczywiście bardzo miłym zaskoczeniem. Widocznie potrafiłam zawrzeć w tych pracach na tyle dużo emocji i własnego zaangażowania, że łatwo dawało się to wszystko odczuć jurorom. Około lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych byłam na plenerze w Szwecji, podczas którego kontynuowałam prace nad tym morskim cyklem. Jak się okazało, także i tam się te moje prace podobały, bo ostatecznie umieścili wykonaną przez mnie dużą pracę w formie fryzu, przedstawiającego morskie fale i bogactwo podwodnego świata, na elewacji szkoły, tuż pod wielkim zegarem. I w tamtym też miejscu pozostaje ona do dnia dzisiejszego. Podejmowałam też i inne zadania, jak na przykład temat „muzyka i taniec”, wymuszające na mnie zmianę plastycznego myślenia. Tym razem musiałam myśleć przede wszystkim w kategoriach ruchu. Proste rozwiązania ilustracyjne mogły bowiem co najwyżej rozwiązać kwestię tańca – powiedzmy poprze wizerunek tancerki – ale nie o to przecież chodzi. Idzie o to, by ukazać ruch, dynamikę same w sobie.
J. J.: Jak ocenia pani środowisko trójmiejskich rzeźbiarzy, czy potrafiło wytworzyć jakieś szczególne, oryginalne artystycznie cechy, różniące je od rzeźbiarskich środowisk innych polskich ośrodków?
J. K.: Nasze, trójmiejskie środowisko, składało się na pewno z bardzo utalentowanych artystów. Istniała w nim zdrowa rywalizacja i wzajemne inspirowanie. Artyści nawzajem się podglądali i nierzadko podejmowali podobne tematy inaczej je interpretując. Pod wodzą wspaniałej profesor Żuławskiej i jeszcze w Sopocie, bo przecież tam miała pierwszą swoją siedzibę artystyczna uczelnia gdańska, zrodziło się niejako to środowisko, uczestniczące później w plenerach w Kadynach, także w odbudowie Gdańska, w której wprawdzie ja nie brałam udziału, ale pamiętam, że Konieczny w tym uczestniczył. Było to zadanie trudne bo trzeba było dostosować się do przeszłości. Jako środowisko byliśmy na pewno konkurencyjni w stosunku do innych, na przykład warszawskiego czy wrocławskiego. Te ośrodki nie zwalczały się nawzajem, ale ze sobą rywalizowały, choćby poprzez udział w międzynarodowych wystawach, na których reprezentanci naszego środowiska otrzymywali sporo nagród. Wyobraźnią i fantazją na pewno górowaliśmy nad innymi, choć z kolei tamte środowisk
a może trochę przewyższały nas technicznie.
J. J.: Przez wiele lat pracowała pani w szkole, jak wspomina pani ten okres i czy praca pedagogiczna wnosi coś istotnego do własnej twórczości?
J. K.: Muszę przyznać, że niekiedy miałam i może mam nadal sama do siebie żal, że czas przeznaczony na twórczość dzieliłam z pracą w szkole. Bo przecież zwłaszcza w młodości, kiedy choć w niedoskonałej formie ale dokonuje się zazwyczaj wiele wspaniałych artystycznych odkryć, potrzeba jest poświęcić się niemal bez reszty pracy twórczej. A praca pedagogiczna także wymaga oddania i wielkiej odpowiedzialności, przypominając czasami pracę chirurga podczas operacji. To naturalnie budzić musiało konflikt, który mnie męczył i smucił. Nie zawsze mogłam zrobić z konieczną koncentracją i starannością korektę uczniom, bo byłam zmęczona lub całkowicie pochłonięta własną pracą. Prowadziło to do dodatkowych stresów, byłam więc nerwowa i koncentrowałam się przede wszystkim na uczniach zdolnych, którzy chłonęli moje uwagi i od których mogłam się także uczyć. Praca pedagogiczna uczy pokory i dystansu do własnej pracy. Czasami myślę, że ja się więcej nauczyłam od młodzieży niż sama potrafiłam im coś wartościowego ofiarować. Praca pedagoga na poziomie szkoły średniej, jaką wykonywałam, nie sprowadza się przy tym wyłącznie do spraw związanych ze sztuką, musi on także zainteresować się sprawami osobistymi ucznia, jego miłościami, kłopotami rodzinnymi itd.
J. J.: Jak odnosi się pani do tych gwałtownych zmian w obszarze form wyrazu sztuki, podważających jej tradycyjne dziedziny, charakteryzujących ostatnie dziesięciolecia?
J. K.: Nie bardzo rozumiem słowo nowoczesność. Jeżeli ktoś jest twórczy i potrafi zainspirować świat swoją sztuką, to właśnie to jest nowoczesne, nawet wówczas, kiedy będzie to portret czy inny temat wyrażony tradycyjnym językiem sztuki. Dlatego też była bym ostrożna w używaniu pojęcia nowoczesności i szukaniu przez zwłaszcza młodych artystów tematów, mających przynieść im natychmiastowy poklask, ponieważ nowoczesność bez korzeni, czyli innymi słowy bez podstaw, staje się pusta i tymczasowa. Nie można w pełni się wyrazić jako twórca w ad hoc i w konsekwencji powierzchownie podjętym artystycznym działaniu, na przykład poprzez przyklejenie do czarnej płaszczyzny czerwonej kropki – ale można z kolei o tym filozofować. Słyszę wprawdzie dookoła, że tego rodzaju sztuka jest taka mądra i przyciąga uwagę, ale ja jako artysta robiąc takie rzeczy czułabym niedosyt. Poza tym podobna sztuka już była. Generalnie, nowoczesność jest wówczas, kiedy artysta tworząc w swojej epoce inspiruje innych, widzów i artystów, rozbudowując ich wrażliwość. Współczesne rozumienie nowoczesności jest jakąś pomyłką.
J. J.: Dziękuję za rozmowę.







Napisz komentarz
Komentarze