sobota, 27 kwietnia 2024 23:45
Reklama

Maluchem do Chateauroux

KOCIEWIE. Za zarobione pieniądze na zagranicznym kontrakcie kupiłem Fiata 126 p, popularnie zwanego maluchem. To nic szczególnego, zwłaszcza, że w tamtych latach był najpopularniejszym samochodem w naszym kraju. Wyczyn, jakiego dokonało to moje autko, jest godny odnotowania.
Maluchem do Chateauroux
Jest lato roku 1989. Rodzina mojego brata otrzymała zaproszenie do odwiedzenia zaprzyjaźnionej rodziny we Francji. A, że miałem nowy samochód, zaproponowali mi, bym pojechał do Francji. Propozycja kusząca, ale przed nami dwa tysiące kilometrów – maluchem? Ryzyk fizyk – jedziemy. Dziś siadasz w auto i jedziesz. Wtedy potrzebne było zaproszenie, paszport, wiza, różne ubezpieczenia. Za paszportem czekałem miesiąc, zanim ówczesna milicja łaskawie go wydała. Żeby go uzyskać trzeba, było wypełnić wniosek z ogromną ilością rubryk, w których wpisywało się wszystko dotyczące wnioskodawcy i jego  rodziny, jak miejsca zatrudnienia braci, sióstr, szwagrów, stan rodzinny, majątkowy i wiele innych – dziś na to patrząc – bzdur. W biurze paszportowym tłumy ludzi. Jedni za paszportem, inni zdający te dokumenty po podróży, drudzy na łaskawą rozmowę z szefem biura, bo odmówiono im wydania paszportu. Kiedy już te dokumenty znalazły się w naszych rękach, trzeba było uzyskać wizę francuską i wizę tranzytową do podróżowania przez terytorium Niemieckiej Republiki Federalnej. Wtedy dla wielu prominentnych osób był to złoty interes. Otwierali biura pośredniczące w uzyskiwaniu wiz i za odpowiednią opłatą, po dwóch tygodniach odbieraliśmy nasze paszporty z wklejoną wizą. Jeszcze uaktualnienie naszych praw jazd na międzynarodowe, ubezpieczenie na drogę i możemy jechać. Wiemy, co można zapakować do malucha, tym bardziej, wybierając się w tak daleką podróż w trzy osoby. Konieczna będzie przyczepka. Brat pożyczył ją od jednego pana  i mogliśmy się pakować. Dzień przed wyjazdem nastąpiło pakowanie. Wydawało mi się, że to, co zostało przygotowane na wyjazd, w żaden sposób nie zmieści się w naszym zestawie.  Wybieraliśmy się na miesiąc, to też same ciuchy zajmowały sporo miejsca, a do tego prowiant na tydzień, bo nie wiemy jak długo pojedziemy. Jakoś udało się wszystko pomieścić. Przyczepka była szczelna, nic nie zamoknie, a na tylnym siedzeniu było miejsce dla jednej osoby, które nazwaliśmy sypialnią. Poszliśmy wcześnie spać. Rano pobudka o 4-tej, śniadanie i o 5-tej wyruszyliśmy do Francji. Było to w czwartek dnia 31 sierpnia 1989 roku.  Moja chrześniaczka siadła na tylne siedzenie, brat za kierownicę a ja obok. Było ciepło i słonecznie. Jechaliśmy przez uśpioną jeszcze wieś kierując się w kierunku Chojnic. Trochę trzęsło na spojeniach betonowych płyt berlinki, przez nas zwanej autostradą. W Wałczu poszliśmy do Narodowego Banku Polskiego wykupić  marki Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Do tego celu służyła książeczka walutowa, w której urzędniczka dokonywała wpisu. Każdy z nas kupił 100 marek za 21199 zł. Roczna norma dewiz przy wyjazdach do krajów socjalistycznych wynosiła  równowartość 120 tysięcy złotych na osobę. Podróżować wtedy nie było łatwo. Benzyna była na kartki i to określone ilości na miesiąc. Oszczędzaliśmy nasze przydziały w sierpniu, by spokojnie móc jechać w tak daleką podróż. Oczywiście na przejazd przez NRD mieliśmy talony na zatankowanie benzyny, wykupione w Polsce. Panie święty – to były czasy.  
Jechaliśmy przez Gorzów Wielkopolski do przejścia granicznego w Świecku. O ile dobrze pamiętam, w południe byliśmy na granicy. Odprawa przeszła gładko i wjechaliśmy na terytorium NRD, na tą samą, trzęsącą na spojeniach, autostradę. W miejscowości Fürstenwalde wjechaliśmy na stację benzynową. Widok poniżający. Niemcy tankują ile zbiorniki mieszczą, a Polacy mają do dyspozycji jeden dystrybutor i wleją ci tyle, na ile opiewa talon paliwowy.  Jedziemy dalej. Maluch spisuje się bardzo dzielnie. Takich pojazdów na autostradzie jest więcej. Do tego mnóstwo Trabantów, Ład i Moskwiczów. Słońce chyli się ku zachodowi. Po upalnym dniu zrobiło się przyjemniej w samochodzie. Zatrzymujemy się na leśnym parkingu na posiłek. To było gdzieś koło Brandenburga. Pamiętam, że zatrzymał się też samochód osobowy z osobami w amerykańskich mundurach. Pewnie z Berlina Zachodniego. Oni raczyli się piwem a my produktami przygotowanymi przez nasze rodzinki. Po posileniu się i wyprostowaniu nóg ruszyliśmy w dalszą drogę. Według naszych obliczeń około 22-giej powinniśmy być na przejściu granicznym w Helmstedt. Im bliżej granicy, tym większy ruch w obie strony. Większość pojazdów posiadała rejestrację zachodnio-niemiecką. Wreszcie dojeżdżamy do przejścia granicznego. Czekamy krótko. Podchodzi strażnik i prosi o otworzenie przyczepki. Tylko popatrzał, wbił stemple w paszporty  i rzekł weiter faren  - jechać dalej. Była godzina 22.35 Jedziemy wolno do przodu w oczekiwaniu na odprawę po zachodnioniemieckiej stronie. Nic takiego nie było, nikt nas nie zatrzymywał i wjechaliśmy w zupełnie inny świat. Głaciutka nawierzchnia autostrady, oświetlenie, doskonałe oznakowanie i wielki ruch. Czuliśmy się trochę nie pewnie. Nasz pojazd mały, wolny, wyprzedzają nas wszystkie samochody i te małe i te ogromne stodoły na szesnastu kołach, których w Polsce jeszcze wtedy nie było.  Około godziny drugiej w nocy zatrzymaliśmy się na postoju. Stało tam już kilka samochodów osobowych i ciężarowych. Takiego postoju to jeszcze nie widzieliśmy. Porządny budynek z toaletami, bieżącą wodą, umywalnie. Wszędzie czyściutko i schludnie – bajka. Postanowiliśmy trochę się przespać. Chrześniaczka na tylnym siedzeniu zasnęła jak na zamówienie opierając się na miękkich pakunkach. Brat, siedząc za kierownicą, jakoś tam się usadowił i też zasnął. Mnie to nic nie pasowało. No bo prawie dwa metry wzrostu i... maluch. Jakoś tam drzemałem może godzinkę, braciszek też się coś kręcił i w końcu postanowiliśmy jechać dalej. Nasza panienka spała dalej i nawet nie zauważyła, że jesteśmy już w drodze w kierunku Hannoveru. No i tutaj przeoczyliśmy zjazd na Kassel w okolicach Braunschweigu. Autostrada to nie droga ze Zblewa do Borzechowa, zawrócić się nie da. Musieliśmy jechać prosto i przed Hannoverem zjechaliśmy na właściwy kierunek. Gdzieś w rejonie Kassel zauważyliśmy dziwne zjawisko. Patrząc przed siebie widzimy na ciemnym niebie sznurek kolorowych paciorków poruszających się ku górze i w lewo. UFO czy co? I dochodzimy do wniosku, co również zasygnalizował nam silnik samochodu, że pniemy się w górę. O bracie, my chyba tam nie wjedziemy. Poruszamy się co raz wolniej i na niższych biegach. Wszyscy nas wyprzedzają. W końcu musiałem zredukować do jedynki. Na szczęście znaleźliśmy się na szczycie. Pogłaskałem maluszka po kierownicy za jego dzielność i spokojnie pędziliśmy w kierunku Frankfurtu nad Menem. Słońce już wysoko na niebie, dziewczyna smacznie śpi, bratu też głowa się kiwa. Zatrzymuję się na kolejny postój i śniadanie. Jesteśmy już kilkanaście godzin w drodze. Poranna toaleta w kolejnych doskonałych warunkach, otwieramy przyczepkę i zajadamy co nam rodzinka przygotowała. Pogoda wspaniała, robi się gorąco. Nasz postój odbywa się w otoczeniu lasu mieszanego, który darzy nas swym cieniem i świeżym powietrze. Autostrada oddzielona od parkingu szerokim pasem zieleni, który doskonale tłumi szum pędzących aut w obu kierunkach. Posileni i jako tako wypoczęci, ładujemy się do malucha i jedziemy dalej. Długi wjazd na autostradę daje możliwość bezkolizyjnego włączenia się do ruchu. Jedziemy ciągle prawym pasem, by nie tamować ruchu, naszą szybkością około 90 km na godzinę, kiedy obok pędzą auta na złamanie karku.  Pod wieczór, po lewej stronie zostawiamy Frankfurt i kierujemy się na Saarbrüken. Zatrzymujemy się na kolejny postój i z kanistra lejemy do zbiornika paliwo zakupione jeszcze w NRD. Do przejścia granicznego w tym mieście dojeżdżamy koło północy. Oznakowanie dobre, długo przed przejściem stały znaki drogowe z napisem Metz, kierujące do miasta już po stronie francuskiej. Na samym przejściu jedziemy sznureczkiem w ciągu innych aut. Stojący na granicy strażnik o czarnej cerze tylko przyglądał się samochodom wolno sunącym przez granice, natomiast nas wyłowił bardzo szybko i kazał zjechać na bok. No tak -byliśmy ze Wschodu. Podszedł i coś tam po francusku mówił. Gestem kazał otworzyć przyczepkę, krótkie spojrzenie, wymowny gest i słowo aller (jechać), dało nam wolną drogę do Francji. Jedziemy kawałek autostradą, a, że we Francji za jazdę tym traktem trzeba płacić, zjeżdżamy w kierunku Nancy na szosę lokalną i robimy postój do rana. Tym razem śpimy wszyscy. To już druga noc w podróży. Budzi nas deszcz tłukący o dach auta. Czyżby dobra pogoda się skończyła? Jeszcze na terenie Niemiec odbieraliśmy I program warszawskiego radia. Tu już nie. Posilamy się w samochodzie i pytamy się przechodnia, trochę po francusku, moja chrześniaczka, trochę po niemiecku ja, czy jedziemy dobrze w kierunku Nancy. Potwierdził, że tak, więc spokojnie jedziemy dalej. Przed nami jeszcze około pięćset kilometrów drogi. Autostradą byłoby szybciej, ale wtedy franki czy marki były na wagę złota, a tych za dużo nie mieliśmy. Mimo, że poruszaliśmy się drogami lokalnymi, to nawierzchnie ich były w doskonałym stanie. Samochód spisywał się bez zarzutu. Muszę dodać, że wzbudzał zainteresowanie kierowców. Jeszcze przed Saarbrüken pasażerowie niektórych samochodów bili nam brawa, widząc malucha z przyczepką w prawie pełnej obsadzie. To było miłe. Jeszcze w Polsce ustaliliśmy marszrutę przez Francję. Kto był wolny od kierownicy informował o kierunku jazdy posługując się mapą. No to pojedziemy przez Nancy, Troyes, Auxerre, Bourges i do Chateauroux. Z tego miasta  zostało jeszcze kilka kilometrów do Luant, gdzie mieszkają nasi francuscy przyjaciele. Z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do celu. Przy lokalnych drogach miejsca postojowe były podobne do tych w naszym kraju. Takie zwyczajne, nie utwardzone wnęki przy szosie. Za potrzebą trzeba było iść w krzaczki czy w pole. Chcieliśmy być jak najszybciej u Państwa Touzet, bo zmęczenie dawało się porządnie we znaki. Zajęło nam to jednak wiele godzin. Cały czas zmieniała się pogoda. Raz świeciło słońce, to znów padał deszcz. Dopóki było widno, podziwialiśmy tereny porosłe winnicami, oraz pelargonie w mijanych miejscowościach, których doniczki upiększały nawet okienka chlewików. To było fantastyczne. Podziwialiśmy również zamki nad Loarą, mówiące o zamierzchłej architekturze tych posiadłości. Zatrzymywaliśmy się jeszcze po drodze by coś zjeść i zatankować auto. O północy byliśmy w Bourges, obwodnicą ominęliśmy Schateauroux i wjechaliśmy na ostatnie kilometry naszej podróży. Od zmęczenia mieliśmy już zwidy przed oczyma, które kleiły się nie miłosiernie. Wjeżdżamy do dużej wsi Luant. Teraz, zbudzona ze snu nasza panienka, rozgląda się i poszukuje domu w którym przed dwoma laty była na wakacjach. W pewnym momencie mówi o, to tu, jesteśmy przed ich domem. Na podwórku pali się światło. Kiedy gasimy silnik rozjaśniają się okna domu i na ganek wychodzi Solange z Bernardem. Serdecznie się witamy a oni mówią, że czekają na nas od wielu godzin. Kiedy zobaczyli naszą „mydelniczkę”, sprawa była jasna, że czymś takim szybciej nie dało się przyjechać. Byliśmy u celu naszej podróży.
Z uwagi na późną porę, rozmowy z gospodarzami odłożyliśmy do późnych godzin rannych. Wzięliśmy rozkoszny prysznic i lulu na rozłożystych łożach. Tam na noc zamyka się zewnętrzne okiennice, które są dość szczelne. Słońce, które dawno wstało, nie miało możliwości  rozjaśnienia naszej sypialni.  Spaliśmy dobre osiem godzin – czego nam naprawdę było potrzeba. W tej szerokości geograficznej słońce w krótkim czasie rozjaśnia świat i w krótkim czasie robi się ciemno. U nas po zachodzie długo jeszcze jest widno. Tam skoro słońce skryje się za horyzontem, szybko  zapada zmrok.
Solange i Bernard nie mieli urlopu. Solange pracowała na poczcie a Bernard w łączności. Mieli urlop w sierpniu, sądząc, że załatwienie formalności z naszym przyjazdem to kwestia kilku dni, bowiem zaproszenia przysłali odpowiednio wcześnie. Nie znali realiów w krajach demokracji ludowej. Śniadanie mieliśmy już przygotowane. Dużym ułatwieniem było to, że córka brata już tu była i wiedziała co i jak. Wiedzieliśmy co będziemy jeść, pić, jakie są zwyczaje, chcieliśmy poczuć się jednymi z nich. Oczywiście pytali się, czy chcemy jeść po polsku, czy po francusku. Wybraliśmy kuchnię francuską. Tym sposobem dowiedzieliśmy się, że śniadania są bardzo słabe – pieczywo, masło roślinne, kawa, mleko i drobne ilości wędlin. Gdzieś około godziny 14 był jakiś posiłek suchy, owoce i do wszystkich posiłków różne gatunki serów. Zasadniczy posiłek miał miejsce wieczorem koło godziny 20. Była sztuka mięsa, ziemniaki, ogromne ilości sałaty z sosem vinegret, pieczywo, sery, ciasto i czerwone wino. My zwykle jemy szybko. U nich wieczorny posiłek to była celebracja – rozmowy, konsumpcja bez pośpiechu, popitka winem - trwało to dobrą godzinę.

Pierwszego dnia wieczorem przyszli znajomi naszych gospodarzy - państwo Moreau z Luant, oraz Polka mieszkająca od lat w okolicy. Z całym szacunkiem dla mojej chrześniaczki, ale to ułatwiło jej porozumiewanie się, mając do pomocy autentyczną polkę władającą płynnie językiem francuskim. Ustaliliśmy nasz program pobytu, w którym znalazła się wizyta w Paryżu, w dworze, gdzie przebywał Chopin i  jego miłość –Georg Sand, w mieście Bourges, w ogrodzie ZOO, wycieczki w najbliższym terenie, odwiedziny u mera tej miejscowości pana Ollera i udział w imprezie folklorystycznej w Chateauroux, gdzie występować będzie studencki zespół pieśni i tańca z Kortowa k/Olsztyna.
O ile dobrze pamiętam, na pierwszą wycieczkę pojechaliśmy samochodem z Solange do Nohant -  posiadłości George Sand  (właściwie Aurora Dupin), w której przebywał Fryderyk Chopin ze swoją miłością. Było to kilkanaście kilometrów od naszej miejscowości. Tam przewodnik mówił po francusku, ale dla nas były foldery w języku polskim i dowiedzieliśmy się o życiu Chopina w tej miejscowości u boku George Sand.
Bernard i Solange załatwili sobie urlop jednodniowy i jednego dnia pojechaliśmy do Paryża ich samochodem. Wyjechaliśmy wcześnie rano. Przed nami było około trzysta kilometrów jazdy autostradą na północ. Ruch bardzo duży, przydrożne, komfortowe zajazdy, pogoda znakomita, to też jazda była  przyjemna. Obserwowaliśmy teren, gdzie na polach pracowało mnóstwo deszczowni podlewających uprawy rolnicze. W Polsce tego jeszcze nie widziałem. Około godziny11 byliśmy w stolicy Francji. Oczywiście najpierw zajechaliśmy przed katedrę Notre - Dame. Aż nie chciało nam się wierzyć, że jesteśmy w tym pięknym mieście. Przed katedrą jest zaznaczone miejsce wyznaczające środek Paryża. Tam każdy z nas postawił jedną stopę i  pionowo zrobiłem zdjęcie upamiętniające to wydarzenie. Upalny dzień, a w katedrze przyjemny chłód, półmrok i zapach starego kościoła, jakiego w nowych nie uświadczysz. Potężna świątynie z bogatym wystrojem zrobiła na nas wrażenie. Po krótkim wypoczynku nad Sekwaną, pojechaliśmy pod wieżę Eiffla, by schodami wspiąć się na jej pierwszy podest i podziwiać miasto. Tam dowiedzieliśmy się, że ze starej wieży, którą zbudował architekt Gustave Eiffel (1832 –1923) w 1889 roku,  nie ma już ani kawałka stali. Wszystko w ramach konserwacji sukcesywnie zostało wymienione. Ja to rozumiem, przecież wieża miała stać tylko podczas targów przemysłowych w Paryżu i jej konstrukcja nie musiała być tak silna. A dziś bez wieży Paryż byłby uboższy. Kolejnym naszym celem było wzgórze Montmatre z bazyliką Serca Jezusa (La Basilique Sacre Cceur). Tu rozciągał się widok na ogromny Paryż i jego stare budowle. Tu jest miejsce artystów malarzy, muzyków, dziesiątek kafejek obok siebie, sklepów z pamiątkami. Tu jakby pomieszały się czasy dawne z nowymi, gdzie kataryniarze, kręcąc korbami swych instrumentów, przypominały Paryż sprzed wieku, a malarze przy sztalugach, uwieczniały współczesny obraz miasta. Muzycy na harmoniach z wirtuozerią wygrywali paryskie melodie, tą o Sekwanie też. Ogromna świątynia górowała nad całością, przypominając, że oprócz spraw ziemskich istnieje tajemnica naszej wiary. Po zwiedzeniu tego cudownego miejsca zjechaliśmy na Champs Elysees, czyli Pola Elizejskie. Przejechaliśmy tym traktem w obie strony zaliczając po drodze Łuk Triumfalny. Powoli wizyta w tym ogromnym mieście dobiegała końca. Na ile tylko pozwalała pojemność taśm mojej kamery, filmowałem nasz pobyt w Paryżu. Opuszczając to miasto, nie wiedziałem, że za kilka lat znowu tu będę z moją rodziną i tym razem zobaczymy dużo  więcej. Ale o tym innym razem.  Późnym wieczorem wróciliśmy do Luant.   

Przywiozłem ze sobą kilkadziesiąt ptaszków rzeźbionych, dużego bociana dla gospodarzy i płaskorzeźbę Pana Jezusa. Bocian stanął w ogrodzie a płaskorzeźba zawisła na ścianie. Powiedzieliśmy im, że i takimi wyrobami się zajmujemy. To ich bardzo zainteresowało, bowiem rękodzieło na Zachodzie prawie zanikło i są w cenie ci, co potrafią coś ręcznie zrobić. W sąsiedniej miejscowości był jarmark, podobny do tych, jakich wiele w Polsce. I my tam pojechaliśmy z naszym rękodziełem i oczywiście sprzedaliśmy stadko ptaszków. Bernard zorganizował nam trochę drewna, z którego rzeźbiliśmy figurki Matki Bożej i ptaszki. Mieszkały jeszcze z rodzicami ich dwie córki – Beatrice i Isabelle. Ta pierwsza już pracowała i zabierała nasze wyroby, by sprzedać je wśród pracowników. Po pracy już w progu krzyczał po francusku, że na jutro ma być 10 ptaszków i figurka Matki Bożej. No to my siadaliśmy na dworze z tyłu domu i pracowaliśmy nad ptaszkami. Tym sposobem wracały się w jakimś stopniu koszty naszej podróży, której w znacznym stopniu dobrodziejami byli państwo Touzet.

W jedną niedzielę nasi gospodarze zawieźli nas do Chateauroux, gdzie była wystawa różnego rodzaju sprzętu, od mebli i ciuchów przez motocykle, samochody i czołgi. Wystawie towarzyszyły występy studenckiego zespołu folklorystycznego z Kortowa Był to świetny występ. W pewnym momencie oczom nie wierzę, a w zespole na skrzypcach gra Dorota Żeleźnik, córka mojego kolegi, studiująca w Olsztynie geodezję. Wołałem do niej Dorota, a ona nie wierzyła, że to ja. Co za spotkanie.  Zespół tańczył i grał muzykę ludową z różnych regionów naszego kraju. Na występy przyjechało wiele osób ze starej Polonii. Kiedy kapela zagrała pieśń Michała Bałuckiego - góralu czy ci nie żal, zaszkliły się nie jedne oczy. W tym momencie chciało się wracać do kraju. Spotkaliśmy tam panią Danutę Lagoszniak z St. Florent. Sama nami się zainteresowała, poczęstowała nas piwem i zaprosiła do niej na obiad. Odmówić nie było można. Chyba w środę po niedzieli pojechaliśmy do jej domu. Wyszła za mąż za Francuza i chwali sobie pobyt we Francji. Obiad był polski i z przyjemnością zjedliśmy coś z naszej kuchni. Odjeżdżając obiecaliśmy, że jeszcze kiedyś ją odwiedzimy. Tak się nie stało.

Kolejnej niedzieli byliśmy na srebrnym weselu u znajomych naszych gospodarzy. Właściwie były to poprawiny dla znajomych. Było bardzo miło. Koniecznie chcieli, byśmy zaśpiewali jakąś polską piosenkę. Zaśpiewaliśmy im „Jak szybko mijają chwile”. Musiała im się spodobać, bo nagrodzili nas brawami. Byliśmy do samego końca. Pomogliśmy im posprzątać salę, powrzucać do worków foliowych naczynia papierowe, obrusy, plastykowe noże, łyżeczki, widelce i kubki. Była to dla nas nowość. Dziś u nas jest tak samo. Kiedy żegnaliśmy się z gośćmi, do jednego małżeństwa powiedziałem po francusku – bonne nuit madame, bonne nuit monsieur (dobranoc pani, dobranoc panu). Ale im się to spodobało.
Podczas naszego pobytu zwiedziliśmy jeszcze tamtejszy park zoologiczny, w którym za ogrodzeniami przebywały zwierzęta europejskie. Na jednym z ogrodzeń wisiała tablica upamiętniająca naszego I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – Edwarda Gierka, który podarował żubra z naszej puszczy.
Byliśmy też w Bourges, zwiedzaliśmy tamtejsza świątynię i wdrapaliśmy się na sam szczyt kościelnej wieży z tarasem widokowym. Wędrowaliśmy po okolicznych lasach, których drzewa oplecione były dziką winoroślą. To już nie były nasze lasy. Tam jest inne poszycie, inne drzewa, wszystko bardziej wysuszone.
Na zaproszenie mera  miejscowości Luant, byliśmy gośćmi w jego domu. Przyjęcie iście po francusku. Wyszukane wina, napoje i rozmowy w towarzystwie bankowca polskiego pochodzenia – pana Kowalczyka, którego rodzice przeprowadzili się z Polski jeszcze przed wojną i tu zamieszkiwali w gospodarstwie rolnym. Pochodzili z ziemi kieleckiej. Nasz adwersarz mówił łamana polszczyzną i to naleciałościami gwarowymi. Zapytał się na przykład co robita. Chciał wiedzieć czym się w Polsce zajmujemy. Interesowało ich wszystko co dzieje się w Polsce, zwłaszcza, że następowały zmiany ustrojowe. Odwiedziliśmy również rodziców pana Kowalczyka. To bardzo mili państwo. Mieszkali prawdziwie po polsku – i stodółka i chlewik, bo mieli trochę ziemi. Po polsku też nas przyjęli. Pan Kowalczyk lubił sobie wypić, to też zostaliśmy poczęstowani czymś mocniejszym. Jego żona zabraniała mu pić, bo  miał kłopoty ze zdrowiem. Tak się złożyło, że on przeżył swoją żonkę, bo zmarła rok po naszej wizycie.
Oczywiście każdej niedzieli uczestniczyliśmy z naszymi gospodarzami we mszy świętej. Po nabożeństwie w Chateauroux, ksiądz proboszcz stanął przed wejściem i żegnał się ze swymi parafianami. Kiedy podszedł do nas Solange powiedziała, że jesteśmy z Polski, a on nato; a...  Waleza (Wałęsa)                                                                                                                            

Pewnego dnia pojechaliśmy też do gospodarstwa rolnego, prowadzonego przez krewnych naszych gospodarzy. Zajmowali się hodowlą krów i kóz. Gospodarstwo zmechanizowane, szczególnie udój zwierząt. Kiedy następowała pora dojenia krówki karnie, jedna za drugą zajmowały wyznaczone stanowiska w specjalnym boksie. Tam myte były wymiona i zakładane dojarki automatyczne. Mleko odpływało do schładzanego zbiornika. Po wydojenia jednej partii krów, następowała zmiana. Zwierzęta same wiedziały jak się w tym wszystkim poruszać. To samo dotyczyło kóz. Wszystkie operacje związane z karmieniem, udojem, zadawaniem leków, były skomputeryzowane. W uszach krów zamontowane były specjalne czytniki rejestrujące poszczególne czynności.
Powoli zbliżał się czas naszego odjazdu. Chciało mi się już do domu. Zaplanowałem wyjazd w czwartek 21 września rano. Wyczułem, że moi bliscy  zostaliby jeszcze kilka dnia.  Dziś jest mi bardzo przykro, że nie zostaliśmy te kilka dni dłużej.        

W środę wieczorem zaczęło się pakowanie naszej przyczepki. Myślałem, że będzie tego mniej. Jednak nasi gospodarze zaopatrzyli nas w prowiant, napoje, wodę w plastykowym zbiorniku z kranikiem do mycia rąk i sprężarkę ze starej lodówki przystosowaną do pompowania kół samochodowych. Znowu był pełno. Poszliśmy wcześnie spać, by wstać o 4 rano. Śniadanie, serdeczne pożegnanie z naszymi przyjaciółmi i ruszyliśmy do domu. Dzień zapowiadał się znowu gorący i słoneczny. Już nie pamiętam, czy na starcie ja prowadziłem, czy Rajmund. Po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się przy markecie na drobne zakupy, a w stacji benzynowej zatankowaliśmy zbiornik do pełna. Wracaliśmy tą samą trasą przez Francję. Oczywiście były drobne pomyłki w odczycie kierunkowskazów, bo raz nawet jechaliśmy w kierunku Paryża. W jednej z miejscowości spotkałem się po raz pierwszy z „leżącym policjantem”, czyli wybudowanym garbem na jezdni, dla zwolnienia szybkości. Przejechałem przez niego bez zwalniania samochodu. Myślałem, że urwała się przyczepka, tak szarpnęło. Na szczęście nic się nie stało. Wracaliśmy pełni zadowolenia. Podziwialiśmy całe hektary winnic na stokach wzgórz i piękny krajobraz, którego przedtem nie widzieliśmy bo była noc. Krótko przed granicą zatankowaliśmy samochód i kanister, by starczyło paliwa do NRD. Na granicy w Saarbrüken byliśmy wieczorem. Tym razem przejechaliśmy głaciutko, jedynie kontrola paszportowa ze strony niemieckiej i jedziemy dalej. Była godzina 19.50. Tym razem jesteśmy już na autostradzie i wspólnie pośpiewując sobie, pędzimy, o ile „maluchem” można pędzić, w stronę NRD. Po drodze wpadamy w tak okropną mgłę, że straciliśmy właściwy kierunek. Poruszaliśmy się w mleku. Jadę wolniutko za światłami jakiegoś samochodu i zjeżdżamy do małego  miasteczka - mogła być druga nad ranem. Zatrzymujemy się, by zapytać kogoś o drogę do przejścia granicznego. Na ulicy żywego ducha, w oknach ciemno – przecież głęboka noc. Zatrzymuje się obok nas  mercedes z polską rejestracją – też się pogubił. Był załadowany po dach, pewnie jakiś handlarz. Kiedy chciał uruchomić swój samochód, ten odmówił mu posłuszeństwa – wysiadł akumulator. W niedalekiej odległości zatrzymał się też mercedes, ale na niemieckiej rejestracji. Siedziało w nim kilka młodych mężczyzn, wyraźnie rozochoconych kilkoma piwami. Kierowca tamtego samochodu pytał się, czy może w czymś pomóc – oczywiście po niemiecku. Poszedł do nas, a nasz Polak od mercedesa powiada, że motor kaput. Niemiec kazał podnieść maskę, a tam na klemach akumulatora śniedź. Wystarczyło oczyścić styki i mercedes odpalił. Wtedy ja się zapytałem jak dojechać do przejścia granicznego. Oczywiście powiedział, tylko ja nie wiele zrozumiałem przy mojej znajomości tego języka. W konwersacji z nim używałem nawet słów węgierskich – zmęczenie dawało się we znaki. W końcu powiedział byśmy pojechali za nim. Mgła już opadła i jechaliśmy jakąś szosą za naszym przewodnikiem. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się i kazał jechać gerade aus  (prosto). Dałem mu puszkę francuskiego piwa, za co podziękował mówiąc; Danke schein. Ich winsche gute Raise nach Polen.  ( dziękuję i życzę szczęśliwej drogi do Polski). Tego nam było potrzeba, bo jechaliśmy nieznaną trasą. Wreszcie nad ranem, już świtało, dojechaliśmy do przejścia granicznego w pobliżu Eisenach. Tam zupełne pustki. Jest kilka wjazdów, gdzie jechać, ja mówię tędy, brat, że tędy, i kiedy jeszcze raz mówiłem, że trzeba tędy - podniesionym głosem, ostro krzyknął – CICHO! Zmęczenie wyzwalało nerwy z łańcucha. Wreszcie wychodzi strażniczka i kieruje nas w swoją stronę. Pierwsze jej pytanie, czy przewozimy Gaspistole (pistolety gazowe). Nasze zaprzeczenie wywołało zdziwienie na jej twarzy, bowiem wtedy kupowano pistolety gazowe na Zachodzie, na które nie potrzebne było zezwolenie na ich posiadanie w naszym kraju. Na tym przejściu była tylko kontrola wschodnioniemiecka. Zatrzymaliśmy się na przygranicznym parkingu by trochę pospać. Po porannej toalecie w stacji benzynowej, coś zjedliśmy i pojechaliśmy w kierunku Zgorzelca przez Jenę, Gerę, Karl-Marx-Stadt, obok Drezna do Görlitz. Zrobiliśmy postój w Jenie przeznaczony na zakupy. Początkowo poszedłem z rodzinką, jednak po jakimś czasie wróciłem do samochodu – nogi nie chciały nosić. Po ich powrocie, jechaliśmy dalej i znaleźliśmy się w regionie  Łużyckim.
Zatrzymujemy w małym miasteczku i widzę dwujęzyczne nazwy ulic; po niemiecku i łużycku, bardzo przypominającym język czeski. Ja siedzę dalej w samochodzie a moi towarzysze podróży szukają czegoś atrakcyjnego. To było już południe. Po wyjeździe z tej miejscowości, zatrzymujemy się na stacji benzynowej w okolicach Budziszyna (Bautzen) i znowu na specjalne bony bierzemy paliwo. Wszyscy kupowali w NRD benzynę za pieniądze, ale Polacy musieli mieć talony. Nalałem paliwa do pełna, nie licząc się limitem. Przychodzi ten od pompy i z pyskiem, że bezprawnie nalałem sobie więcej benzyny. Kręci się w miejscu, coś tam mruczy, ja otwieram portfel z plikiem banknotów Zachodnich i oczy mu się zaświeciły. Dałem mu dziesięć zachodnioniemieckich marek, to się prawie nie zgiął w pół mówiąc danke schön !  No i co? Pecunia non olet. (łac.) Pieniądze nie śmierdzą pod żadną szerokością geograficzną.
Wjechaliśmy na przedwojenną autostradę o betonowej nawierzchni w kierunku granicy. Znowu ten jednostajny stukot na spojeniach betonowych płyt. W pewnym momencie widzimy, że kula się na jezdni koło jakiegoś samochodu, przecina pas zieleni i prawie wpada pod koła innego pojazdu. Komuś się urwało – może na tych spojeniach?
Około godziny 16 wjechaliśmy do Görlitz, zatrzymując się w długiej kolejce samochodów do przejścia granicznego. Już tylko Nysa Łużycka dzieliła nas od Polski. Posuwaliśmy się bardzo wolno. Wtedy to przejście miało bardzo małą przepustowość, a wypełnianie kart celnych, bardziej spowalniało ruch. Już widzimy ruch na ulicach Zgorzelca, już coraz bliżej, wreszcie zatrzymujemy się przed okienkiem do kontroli. Dają nam do wypełnienia te graniczne świstki, coś to długo trwa, bo i PESEL trzeba wpisać i personalia. Wychodzi sierżant Wojsk Ochrony Pogranicza, oddaje paszporty, zabiera nie wypełnione druczki i z uśmiechem każe jechać dalej, mówiąc przy tym a co wy tam możecie mieć w tym pudełku!  Z radością przejeżdżamy most i znajdujemy się w naszym kraju. Oddychamy z ulgą i zaraz za miastem robimy postój na spokojny posiłek z francuskich zapasów. Teraz, żeby tylko szczęśliwie dojechać do Zblewa, bo bonów na benzynę zostało jak na lekarstwo. Jedziemy cały czas na enerdowskiej benzynie. Gdzieś w okolicach Żagania wyprzedza nas „Syrenka” i kierowca daje znaki do zatrzymania się. Wychodzi z auta mężczyzna - grubasek niskiego wzrostu w podkoszulku (było ciepło). Podchodzi do nas i kucając powiada, że my jesteśmy z Gdańska a tam można kupić banany czy cytryny, jakaś paplanina trzy po trzy. Potem powiada, że zabił świniaka i zaprasza nas na poczęstunek, da nam nawet pięć litrów benzyny. Chrześniaczka z tyłu spała na leżąco. To wszystko było bardzo dziwne. Skusiła nas ta benzyna. Podjechaliśmy pod jego dom, i ten dalej rozochocony, zaprasza usilnie do środka. Mnie to jego dziwne zachowanie wręcz odpycha. W pewnym momencie podniosła się na tylnym siedzeniu nasza panienka. Kiedy on to zauważył, dziwnie się zmieszał, przyniósł w kanisterku benzynę i powiada, że jak już nie chcemy wejść, to trudno. Odjechaliśmy w stronę Zielonej Góry. Moi bliscy - zasnęli. Z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do domu. Chyba to sprawiło, że dobrze mi się prowadziło samochód i nie czułem zmęczenia. W pewnym momencie, widzę przed sobą kolumnę samochodów wojsk radzieckich, które w tych okolicach miały swoje bazy. Jechali dość wolno, a ja za nimi. Postanowiłem ich wyprzedzić, chociaż było to dość ryzykowne. Jadę lewym pasem a końca kolumny nie widać. Dobrze, że z przeciwka nikt nie jechał, bo sznur aut miał z 500 metrów długości i jechali dość ciasno. Szczęśliwie udało się naszych towarzyszy zostawić z tyłu. Oni śpią, a ja jadę dalej. Benzyna kończy się, a do Zblewa jeszcze sporo kilometrów. Dojeżdżamy do Czarnkowa. Szukam stacji benzynowej, a na pół rozbudzony brat, uchyla okno i do samotnego przechodnia mówi po niemiecku, Wo ist Tankschtelle. Ten wyraźnie nic nie rozumiał, i ja ze śmiechem pytam się, gdzie jest stacja benzynowa. Jadę we wskazanym kierunku, śmiejąc się z powstałej sytuacji. Braciszek myślał, że jesteśmy jeszcze na terenie Niemiec. Ale heca!  Podjeżdżamy pod stację – ciemno, stacja nie czynna. Stoi przed nami jakiś samochód i dowiedziałem się od jego kierowcy, że benzyna będzie rano. Była chyba trzecia nad ranem. Za nami już ustawiały się następne samochody. Moi śpią, a ja drzemię. Kiedy zaczęło świtać poszedłem w krzaczki, bo wtedy  toalety na stacjach były tylko dla obsługi. Wreszcie stacja jest czynna i podjeżdżam pod dystrybutor. Na ostatnie bony kupujemy paliwo i jedziemy do domu. Maluch rwał do przodu aż miło. Mijamy Ostrowiec, Chojnice, Czersk i w sobotę dnia 23 września o godzinie 10.30 zatrzymujemy się w Zblewie. Serdeczne uściski z naszymi rodzinami, rozładunek samochodu, odwozimy przyczepkę. Ja z Danką, synem Wojtkiem i przyszłą synową Wiolą wracamy do Gdańska. Tym razem kierował Wojtek a ja opowiadałem o naszej podróży i pobycie we Francji – nie dowierzając, że dokonaliśmy tego za pomocą naszego Fiata 126 p, czyli „malucha’.                                                      
   


Podziel się
Oceń

bezchmurnie

Temperatura: 10°CMiasto: Gdańsk

Ciśnienie: 1017 hPa
Wiatr: 13 km/h

Reklama