Dzień 1: Zderzenie z gastronomiczną rzeczywistością
Przyjechaliśmy nad morze pełni optymizmu. Plaża, słońce, parawan już ustawiony. Po trzech godzinach walki z wiatrem i sąsiadującym parawanistą (który ewidentnie uważał plażę za swoją działkę geodezyjną), poczuliśmy że ślinka cieknie.
„Słyszałem, że tu mają świetną smażalnię” – powiedziałem, nieświadomy tego, że wypowiadam właśnie ostatnie beztroskie słowa tego wyjazdu.
Weszliśmy do przybytku, który z zewnątrz wyglądał jak wszystko inne nad morzem: drewniany domek z kolorowymi zdjęciami jedzenia. W środku czekało na nas menu pełne marzeń i pułapek.
Filet z dorsza – 12 zł/100 g
Flądra – 10 zł/100 g
Frytki – 15 zł porcja
Surówka – 12 zł porcja
Proste, prawda? Otóż nie. To nie menu, to test matematyczny dla odważnych.
Waga pełna niespodzianek, czyli dorsz gigant z przymrużeniem oka
Zamówiłem dorsza. Kelner spytał, czy chcę większego czy mniejszego. Naiwnie odpowiedziałem: „średniego”.
Kilka minut później przyniósł talerz, na którym spoczywał... dorsz-tytan, który prawdopodobnie jeszcze rano przepływał przez cieśniny duńskie.
Gdy poprosiłem o rachunek, kelner uśmiechnął się szeroko i podał mi karteczkę, na której widniała liczba, której nie spodziewałem się zobaczyć w smażalni.
Dorsz (600 g) – 72 zł
Frytki – 15 zł
Surówka – 12 zł
Razem: 99 zł
Za jeden talerz.
Za dorsza, którego w hipermarkecie kupiłbym za 20 zł i sam usmażył w domu w maselku i ziołach.
Ale tu było morze. Tu był klimat. I tu byłem ja – lżejszy o 99 zł i bogatszy o cenną lekcję.
Psychologia wakacyjnego jedzenia, czyli jak dajemy się nabrać
Dlaczego w ogóle płacimy takie kwoty nad morzem? To proste – działają na nas emocje.
Po pierwsze: wakacje to czas rozpasania. Mówimy sobie: „Trudno, raz się żyje!”.
Po drugie: otoczenie uspokaja naszą czujność finansową. Na tle morza, kolorowych lodów i szumiących fal wszystko wydaje się mniej poważne.
Po trzecie: nie chcemy wyjść na skąpców przed rodziną lub znajomymi. Już widzę minę dziecka, któremu tłumaczysz: „Nie zjemy ryby, bo tata uważa, że 12 zł za 100 g to za dużo”.
No i wreszcie: nie czytamy drobnego druku. Zasada „cena za 100 gramów” to gastronomiczny klasyk. Zaskakuje turystów od lat, ale co sezon działa na nowo.
Dzień 2: Ośmiorniczki na patyku i inne cuda
Następnego dnia byłem już czujniejszy. Obiecałem sobie, że nie dam się drugi raz naciągnąć. Ale gastronomia nadmorska jest jak dobrze zorganizowana sekta – znajdzie na Ciebie sposób.
Spacerując deptakiem, zauważyłem budkę z hasłem: „Prawdziwe ośmiorniczki na patyku! Tylko 18 zł!”
Brzmiało intrygująco. Może coś egzotycznego, może nowa atrakcja?
Dostałem patyk, na którym znajdowały się… trzy mikroskopijne ośmiorniczki, wielkości paznokcia, utopione w tłuszczu i posypane przyprawą typu „sól z Morza Martwego plus papryka”.
18 zł za przekąskę, która nie wystarczyła nawet na wypełnienie połowy żołądka. Ale za to jak wyglądała na Instagramie! No i byłem bogatszy o kolejne doświadczenie.
Czy jest szansa na normalność?
Pytanie, które zadaje sobie co roku tysiące turystów: czy można dobrze i normalnie zjeść nad polskim morzem?
Odpowiedź brzmi: tak, ale trzeba się naszukać.
Są miejsca, które podają pyszną rybę w uczciwej cenie. Są knajpki z prawdziwymi frytkami z ziemniaków, a nie mrożonką z hurtowni. Są nawet lodziarnie, które nie próbują zrobić z gałki lodów towaru luksusowego.
Ale żeby do nich dotrzeć, trzeba porzucić deptak, ominąć budki z neonami i zaufać własnemu zdrowemu rozsądkowi (lub lokalnym mieszkańcom, którzy omijają smażalnie szerokim łukiem). Podczas wizyty w Sopocie koniecznie zajrzyj tutaj: https://www.slinkacieknie.pl/najlepsze-restauracje-sopot/
Podsumowanie: Morze pieniędzy (i dorszy)
Wyjeżdżając znad morza, miałem w portfelu mniej gotówki, ale za to więcej wspomnień i anegdot.
Czy było warto? Oczywiście. Przecież po to są wakacje – żeby potem opowiadać znajomym:
"A wiesz, dałem stówę za dorsza! Ale przynajmniej miałem do niego frytki w kształcie gwiazdek."
W końcu nie samą plażą człowiek żyje. Czasem żyje też historiami o rybie życia.





Napisz komentarz
Komentarze