To były tragiczne dwa tygodnie. Najpierw rodzina dowiedziała się o wypadku Czesława Krzyżewskiego. Później przez dwa tygodnie czuwała w szpitalu przy jego łóżku.
Ostatecznie lekarze podjęli decyzję o odłączeniu chojniczanina od aparatury medycznej. W całej tej historii jest wiele zagadek. Rodzina zawiadomiła policję i prokuraturę. Napisała też do dyrektora szpitala, bo uważa, że akcja ratunkowa nie była przeprowadzona prawidłowo.
Do tragicznych zdarzeń doszło w Chojnicach. Czesław Krzyżewski pojechał obejrzeć roboty prowadzone przy ulicy Kościerskiej w tym mieście. Miał założyć instalację elektryczną w nowo budowanym pawilonie. Wszedł na stojące już rusztowanie. Jedna z kładek była luźna. Spadł. Nie było wysoko. Około 2,5 metra. Krzyżewski uderzył jednak głową w betonowy podest.
Wolna karetka?
- Miał tylko obejrzeć prace. Ponoć deska była luźna. Spadł. Stracił przytomność. Ktoś sprawdził tętno. Ktoś zadzwonił na pogotowie. Dyspozytorka powiedziała, żeby nic nie robić. Nikt mężowi nie udzielił pomocy, a tętno zanikało. Umierał na ich oczach - mówi żona pana Czesława. Kobieta podkreśla, że karetka przyjechała po kilkunastu minutach.
- Przyjechali bez sygnału. W zespole nie było lekarza, a przecież do tak ciężkich przypadków powinien jeździć. Męża przewieziono do szpitala bez sygnału. Nikt go nawet nie zaintubował - opowiada żona poszkodowanego.
Reanimacja
Kiedy Czesław Krzyżewski trafił do szpitala, dojechała tam też jego rodzina. - W szpitalu reanimowano go dwa razy po pół godziny. Nie został podłączony do żadnej specjalistycznej aparatury.
- Dlaczego wcześniej go nie reanimowano? - pyta zrozpaczona żona chojnickiego przedsiębiorcy. Po reanimacji Czesław Krzyżewski został podłączony do specjalistycznej aparatury. Wtedy było już wiadomo, że nastąpiła śmierć mózgowa. Dwudziestego sierpnia specjalna komisja lekarska podjęła decyzję o odłączeniu chojniczanina od aparatury. W sobotę odbył się pogrzeb.
Nikt nie zawiadomił
Bliscy zmarłego mają pretensje do szpitala, bo według nich nie udzielono odpowiedniej pomocy poszkodowanemu.
- Może mógłby żyć? - mówią. Rodzina dziwi się też, że szpital nie zawiadomił o wypadku na budowie ani policji, ani inspekcji pracy. Rodzina sama to zrobiła. Napisała też do dyrektora szpitala. Opisała w piśmie okoliczności akcji ratunkowej.
- Wszcząłem procedury wewnętrzne i będę wyjaśniał tę sprawę - informuje dyrektor chojnickiego szpitala Leszek Bonna.
Śledztwo prokuratorskie
Po interwencji rodziny Czesława Krzyżewskiego sprawą zajęła się też policja i prokuratura. Czynności nie podejmie inspekcja pracy, która uznała, że nie był to wypadek przy pracy, bo elektryk prowadził własną działalność. Okoliczności wypadku będzie wyjaśniała prokuratura.
Prokurator rejonowy Mieczysław Brunke mówi, że śledczy sprawdzą też okoliczności akcji ratunkowej.
- Jeśli okaże się, że były nieprawidłowości, wyłączymy tę sprawę do odrębnego postępowania - mówi Mieczysław Brunke.
Czesław Krzyżewski zostawił żonę i dwójkę dzieci. Syn ma 15 lat. Córka rozpoczyna studia.
Reklama
Mój mąż mógł przeżyć, umierał na oczach ludzi
CHOJNICE. To były tragiczne dwa tygodnie. Wszedł na rusztowanie. Spadł z ok. 2,5 m, uderzył jednak głową w betonowy podest. Umierał na oczach ludzi. Przyjechało pogotowie bez lekarza. Nikt go nawet nie zaintubował. - W szpitalu reanimowano go dwa razy po pół godziny. Nie został podłączony do żadnej specjalistycznej aparatury. A tętno zanikało... - mówi żona śp. Czesława Krzyżewskiego.
- 29.08.2008 09:11 (aktualizacja 01.04.2023 10:32)

Reklama







Napisz komentarz
Komentarze